**Drukuj**
**Kategoria: Oddziały 27 WDP AK**
**Odsłony: 7973**

Grudzień 1943 r. na Wołyniu, to okres gorączkowych przygotowań polskiej konspiracji do rozpoczęcia akcji ?Burza? i tym samym powołania do życia 27 WDP AK jako kontynuatorki tradycji przedwojennej kowelskiej dywizji WP. Poniżej prezentuję wspomnienie jednego z młodych żołnierzy przyszłej DP. Rodzice moi wybudowali przed wojną nieduży dom na przedmieściu Łucka, gdzie oficerowie rezerwy po zawiązaniu spółdzielni mieszkaniowej otrzymali działki budowlane. Była to tzw. kolonia oficerska i tu zastał nas rok 1943. W historii Wołynia, rok ten zapisał się krwawą pożogą nieustannych masowych mordów dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach. świadkowie tych rzezi, którym udało się jakoś przeżyć twierdzili zgodnie, że napady na polskie wsie inicjowały i rozpoczynały zorganizowane oddziały zbrojne. Po opanowaniu przez nie danej miejscowości, okoliczna ukraińska ludność cywilna uzbrojona w widły, siekiery i noże kończyła krwawą rozprawę z Polakami. Napadów dokonywano nie tylko na wsie. Mordowano również w podmiejskich osiedlach i w samych miastach. Niemcy z reguły nie bronili napadniętych Polaków, często więc opuszczali małe miasteczka przenosząc się do większych garnizonów. Niektóre polskie wsie, domagając się od władz okupacyjnych zapewnienia bezpieczeństwa, otrzymały propozycję bronienia się własnymi siłami przy pomocy dostarczonej przez Niemców broni. Nie wszyscy jednak chcieli z tego skorzystać uważając, że nie należy drażnić i prowokować Ukraińców, że nieuzbrojona wieś ma większe szanse na przetrwanie. Niebawem okazało się, że rozumowanie to było błędne. W pierwszej kolejności likwidowane były bezbronne wsie. Natomiast ci którzy przyjęli od Niemców broń, mogli nie narażając się im, przy okazji korzystać z własnej. W ten sposób powstało kilkanaście legalnych placówek samoobrony, wspomaganych intensywnie przez Komendę Okręgu AK. Jak wspomniałem na wstępie, mieszkaliśmy na kolonii oficerskiej. Dawnych właścicieli domów zostało niewielu. Większość budynków zajmowali oficerowie i urzędnicy niemieccy. Wyglądało na to, że z tego względu rizuny nie odważą się napaść na naszą dzielnicę. Niemniej jednak posiadaną broń ukryliśmy tak, żeby w razie nagłej potrzeby można było szybko do niej się dostać. Niedawno skończyłem 16 lat. Dom, szkoła i harcerstwo wychowywało mnie w duchu patriotycznym. Okupacyjny "nowy ład", pogarda dla człowieka, hajdamackie bestialstwa, wszystko to budziło mój głęboki sprzeciw. Marzyłem o walce o Polskę. Uważałem, że w konkretnej sytuacji powinienem przystać do załogi krórejś z placówek samoobrony. Ale jak to zrealizować? Jak uzyskać zgodę Rodziców? Domyślałem się, że starszy ode mnie o 3,5 roku Brat Stefan należy do konspiracji. W rozmowach parę razy nawiązywałem do tego tematu, ale za każdym razem potrafił mnie zbyć. W niedzielę 19 grudnia podekscytowany Stefan przyjechał z kościoła sańmi, w towarzystwie trzech młodych mężczyzn. Najniższy z nich Zbyszek (ps. "Żbik") był kolegą szkolnym Stefana jeszcze z Krzemieńca. Rodzice "Żbika", jako osadnicy wojskowi zostali wywiezieni w głąb ZSRR, a jemu zaś jakoś udało się uniknąć wywózki. Kiedy rozpoczęły się rzezie Polaków, wstąpił do niemieckiej policji. Z otrzymaną bronią zdezerterował i przebywa obecnie na placówce w Pańskiej Dolinie. Przed nami, a zwłaszcza przed Stefanem nie miał tajemnic. Należy do konspiracji. Obecnie załatwia jakieś sprawy w Łucku. Zostawią więc na godzinę u nas konie. Bulwersującą była wiadomość, że w Pańskiej Dolinie przebywa chwilowo silny polski oddział partyzancki, który lada dzień wymaszeruje na koncentrację pod Kowel. Słowem jedyna, niepowtarzalna okazja dołączenia do oddziału, niestety dla Stefana nie do wykorzystania, bowiem stan jego zdrowia był kiepski (niedawno potrącił go samochód). "Ja pojadę", powiedziałem zdecydowanie, "mam własną broń", dodałem z dumą. To wywarło wrażenie. Partyzanci, po krótkiej naradzie zaakceptowali mój pomysł. Rodzice tak byli zaskoczeni moją decyzją, że prawie nie oponowali. Zresztą, ja sam też byłem tym zaskoczony, ale słowo się rzekło... Chcąc ograniczyć bolesną i trudną dyskusję z Rodzicami, energicznie krzątałem się przy pakowaniu rzeczy. Rodzicom, mimo iż byli gorącymi patriotami, na pewno ciężko było wypuszczać z domu "pisklaka". Chyba na tyle mnie znali, że zdawali sobie sprawę z tego, że dyskusja ze mną już nic nie da. Patrzyli błagalnie na Stefana, ten jednak nie próbował odwodzić mnie od podjętego zamiaru. Niebawem wrócili partyzanci. Wypili pośpiesznie coś gorącego i usadowiwszy się w saniach, niecierpliwie czekają na mnie. Boże! Jak trudno się rozstać! Jak ciężko podnieść głowę, by spojrzeć w załzawione oczy, a gardło ściśnięte, że trudno wymówić pożegnalne słowa. Ucałowałem wszystkich i niewiele widząc zająłem swoje miejsce. Nie oglądając się wyjechaliśmy za bramę. Bocznymi ulicami i drogami na skróty wyprowadziłem sanie na dubieńską szosę. Pomału zapadał zmierzch. O tej porze droga była pusta. Przed Podhajcami krótka narada. Trzeba wyjąć z ukrycia broń i przygotować się na wypadek zaczepki ze strony mieszkańców wsi. Wiem, że koledzy mają niemieckie pozwolenia na broń. Ja nie, a do tego mam przy sobie skradziony niemieckiemu kolejarzowi pistolet. Jeśli nas zatrzymają Niemcy, co robić? Boję się pytać... "Chyba najpierw wylegitymują kolegów, a ja będę udawał, że szukam swojego pozwolenia, może się uda", odpowiadam sobie na to pytanie. Ale wykrakałem! Z naprzeciwka nadjeżdża ciężarowy wóz z żandarmami. Siedzę skamieniały. Z obydwu stron ośnieżone pola. Daleko nie ucieknę. Samochód mijając nas zwalnia. Dyskretnie obserwuję go. Zatrzymał się po przejechaniu około stu metrów. Stoją, widocznie się naradzają. Nie ulega wątpliwości, że widzieli u nas broń. Spokojnie jedziemy dalej. Po chwili Niemcy kontynuują przerwaną jazdę. Nic nie mówię, ale cieszę, się, że się udało, mogło być całkiem źle. Skręcamy w prawo. U kolegów znika napięcie. Zaczynają śpiewać. Widząc moją zdziwioną minę, śmiejąc się twierdzą, że tu już Polska. Zatrzymują nas czujki. Dojeżdżamy do Pańskiej Doliny. Jest już ciemno. Zatrzymujemy się pod budynkiem dowództwa. "Żbik" pośpieszył zameldować swój powrót. Po jakimś czasie wyszedł zadowolony, pouczył mnie jak się mam zachować rozmawiając z komendantem. Wprowadził mnie do izby, gdzie w otoczeniu kilku wojskowych siedział dowódca, którego nie trudno mi było rozpoznać, bowiem była już mowa o tym, że jest porucznikiem. W miarę poprawnie zameldowałem się jako przybywający ochotnik z prośbą o przyjęcie do oddziału. Por. "Olgierd" robił wrażenie mruka. Towarzyszący mu podchorążowie zadali w życzliwym tonie parę pytań. "Ile masz lat?" Dodałem sobie rok, ale nie wzbudziło to podejrzeń. Na tyle wyglądałem. "Jaki obierasz pseudonim?" Zawahałem się. Ktoś myśląc, śe nie wiem o co chodzi usiłował mi pomóc: "No, przybrane nazwisko, naprzykład: Czarny, Biały, Koń, Krowa..." Aby było szybciej podałem pierwszy z podpowiadanych. Zostałem "Czarnym". A teraz przysięga. Powtarzałem pewnie, choć ze wzruszeniem rotę przysięgi. Byłem szczęśliwy. Rusznikarz przeglądnął moją broń. Do karabinu miał zastrzeżenia. Nie podobał mu się podajnik. Otrzymałem inny, rosyjski. Oglądając pistolet, cmokał z uznaniem, podobała mu się moja duża siódemka - "czeska zbrojówka". Odmeldowałem się. Na kwaterze, ku mojemu zaskoczeniu spotkałem wielu kolegów i znajomych z Łucka. Pierwszy na którego się natknąłem to Rysiek Sykuła "Lampart". Uczęszczał on do tej samej szkoły powszechnej co ja, a należąc do "Orląt" nosił, budząc ogólną zazdrość prawdziwy wojskowy płaszcz. Następni to Staszek Narzymski "Lis", Zbigniew Janczewski "Zbych", "Żbiczek", Wacek Dawidowicz. Obecnie mój drużynowy kapral "Żbik" nie omieszkał zarekomendować mnie braciom Perkinom "Murowi" i "Niuśce", kolegom Stefana z Krzemieńca. Obaj byli w tej samej drużynie co ja. Starszy z braci "Mur" potężne brodate chłopisko, w futrzanej papasze, z dyndającym naganem, wyglądał bojowo, lecz zanadto przypominał ukraińskiego sotnyka. Wyjaśniło się, że skojarzenia miałem prawidłowe. Papacha i nagan zostały zabrane członkowi zlikwidowanego niedużego oddziału banderowców. Miało to miejsce parę dni temu. Nasz patrol pod dowództwem podch. "Gabriela" (Karol Biernat) poszukując możliwości przeprawy przez Styr znalazł się nocą na ośnieżonych nadrzecznych łąkach. Widoczność była dobra, więc już z daleka dostrzegli zbliżającą się ku nim uzbrojoną grupę mężczyzn. Wiadomym było, że na tym terenie znajduje się jeden, właśnie nasz polski patrol, więc zbliżająca się grupa musiała być nieprzyjacielska. Nasi słusznie założyli, że upowcy nie mogą spodziewać się w tym rejonie Polaków postanowili użyć podstępu. Szli więc spokojnie, rozmawiając między sobą głośno po ukraińsku. Gdy obie grupy znalazły się od siebie w odległości około 20 m, Ukraińcy przystanęli, nasi z rozpędu zrobili jeszcze parę kroków lecz zostali zatrzymani władczym głosem: "Stijte! Chto wy? SB?" (Stójcie, Kim jesteście? Służba bezpieki?) "SB", odpowiadają nasi chórem. "Kłyczka?" (hasło?), pyta dalej ten sam. Nie mogąc zrozumieć odpowiedzi, zbliżył się do połowy odległości dzielącej obydwie grupy. "Nie regulaminowo zachowujecie się, przecież w tym wypadku powinien ktoś od was też wyjść na spotkanie i ułatwić rozpoznanie", mówi oczywiście po ukraińsku. "Ale służbista!", ironizuje któryś z naszych. "Chodź do nas, sam rozpoznasz chłopaków, co boisz się?" Dowódca patrolu dał się sprowokować naszym, podszedł do grupy. Rozpoczęła się z dowódcą patrolu "Czornym" przyjazna rozmowa. Nasi wytłumaczyli mu, że hasła nie znają, bowiem pochodzą z odległej wsi, a tam obowiązuje inne hasło. Do rozmowy włączył się podch. "Gabriel". Po pierwszych jego słowach dowódca ukraińskiego patrolu wzdrygnął się, zbladł i jakby chciał uciekać. Przytrzymano go dyskretnie. Później wyjaśniło się, że po głosie poznał on "Gabriela", razem kończyli podchorążówkę chyba we Lwowie. Skończyła się zabawa. Ktoś każe "Czornemu" przywołać pozostałych członków patrolu. "Chłopci piszły" (chłopcy poszli), mówi on zmienionym głosem. "Ty jak skurwysynu wołasz?", szepce mu ktoś do ucha. "Wołaj po kolei". "Siryj idy siudy" (Szary chodź tu), wykonuje polecenie. Wywołany zbliżył się przygadując: "A mówiłem ci, że nie ma czego się bać, a tyś się niepokoił". Szybko rozbrojono resztę. Z wyjątkiem dowódcy wszystkich rozstrzelano nad brzegiem rzeki. "Czornego" przyprowadzono na Pańską Dolinę. "Karol, wszystko co wiem powiem, tylko nie męczcie mnie...", prosił już po polsku "Gabriela". "To ci mogę obiecać z czystym sumieniem, bo my w odróżnieniu od was, nikogo nie męczymy, nawet takich rizunów jak ty". "Czornego" po przesluchaniu rozstrzelano, a jego rewolwer (nagan) i papachę nosił teraz "Mur". Do późnej nocy siedząc na pryczy przesłuchiwałem się rozmowom i opowiadaniom. Siedzący obok mnie "Żbiczek" "pacyfikował" koszulę, wyszukując i rozgniatając paznokciami wszy. Widząc moją zgorszoną minę, pocieszył mnie, że to jest nieuniknione, że już jutro mnie też oblezą, bo lubią świeżą krew i czystą bieliznę. "Wiesz", zwierzył mi się podkpiwając sam z siebie, "pierwszą znalezioną wesz strącałem słomką. Wygląda na to, że ty zachowasz się podobnie". Pomijając ten aspekt dotyczący abnegacji wszystko było ciekawe wręcz pasjonujące. Szybko poznałem historię naszego oddziału. Powstał on w pierwszej połowie 1943 roku, jako dyspozycyjny oddział partyzancki przeznaczony do obrony ludności polskiej. Zorganizowano go na placówce samoobrony w Antonówce. Początkowo liczył około 25 młodych chłopców członków konspiracji z pobliskich wiosek i Łucka. Dowódcą zalążka tego rozrastającego się oddziału o kryptonimie "Łuna" (tak brzmiał też kryptonim Inspektoratu) został mianowany "cichociemny" por. Jan Rerutko ps. "Drzazga". Oddział ten w sierpniu 43 r. zgodnie z rozkazem inspektora wzmocnił załogę Przebraża i odegrał znaczącą rolę przy odpieraniu zmasowanych ataków UPA na to skupisko ludności polskiej. W rejonie Przebraża skoncentrowane były również liczne oddziały partyzantki radzieckiej, z którą do pewnego czasu współpraca układała się poprawnie. Dzisiaj wiemy, że jesienią 1943 r. Komitety Centralne Komunistycznej partii Ukrainy i Białorusi podjęły uchwałę o podporządkowaniu sobie wszystkich oddziałów partyzanckich znajdujących się na tych terytoriach. Sowieckie oddziały partyzanckie nie przebierając w środkach zaczęły realizować te uchwały. Pierwszym symptomem o grożącej oddziałowi zagładzie ujawnił się w czasie przeprowadzonej z inicjatywy sowieckiej, wspólnej akcji mającej na celu włączenie do partyzantki sowieckiej stacjonującego w pobliżu niemieckiego garnizonu, składającego się z zwerbowanych w obozach jenieckich ochotników narodowości azerskiej. "Łunie" wyznaczono rolę pomocniczą, tzn. zamknięcie pierścienia okrążenia. Realizując tę koncepcję, żołnierze zajęli korzystną pozycję na położonym na wzgórzu cmentarzu. Na wszelki wypadek wybito w okalającym murowanym ogrodzeniu otwory strzelnicze i wyryto okopy. Wyglądało na to, że przedobrzono sprawę. Sowieci dogadali się z Azerami, którym obiecano puszczenie w niepamięć współpracę z Niemcami. Znienacka z wioski wysypała się tyraliera umundurowanych Azerów, ostrzeliwująca nasze pozycje i zdecydowanie zbliżająca się do naszych stanowisk. Nasi zakładając, że nastąpiło jakieś nieporozumienie, nie kwapili się z otwieraniem ognia, ale na wszelki wypadek zajęli stanowiska obronne. Próbowano powstrzymać atak machając przyjaźnie, ale gdy to nie poskutkowało i atakujący zbliżyli się na niebezpieczną odległość otworzono skuteczny ogień. Padali ranni i zabici. Tyraliery zaległy, a przybyli w te pędy sowieci przeprosili za oszybku tj, pomyłkę. Niebawem dowódca radzieckiego oddziału partyzanckiego płk. Prokopiuk, zaprosił por. "Drzazgę" na uroczystości z okazji 26 rocznicy Rewolucji Październikowej. Por. "Drzazga" zaproszenie przyjął. Podczas przyjęcia oficer polityczny oddziału Prokopiuka zaproponował por. "Drzazdze" podporządkowanie się partyzantce radzieckiej. Por. "Drzazga" odmówił i w drodze powrotnej zginął wraz z towarzyszącymi mu partyzantami. W oddziale nastąpiło duże rozprężenie. Prawie połowa żołnierzy opuściła oddział. Skierowany tam przez Dowództwo Okręgu por. "Olgierd" po zakończeniu dochodzenia w sprawie śmierci por. "Drzazgi", przeprowadził uszczuplony oddział na placówkę w Pańskiej Dolinie. Tu nastąpiła reorganizacja. Oddział został zasilony przez co aktywniejszych żołnierzy samoobrony. Spowodowało to wyraźny rozdźwięk między dowództwem placówki a dowódcą oddziału. Zagrożenie ze strony UPA nie zmalało, i Samoobrona nie bardzo chciała i mogła się zgodzić z odejściem doświadczonych żołnierzy. Placówka w Pańskiej Dolinie dla ukraińskich nacjonalistów był przysłowiową solą w oku. Próbowali więc zniszczyć ją zbrojnie, lecz własnymi siłami odparto skutecznie wszystkie ataki. Donosili Niemcom, że wieś współpracuje z sowiecką partyzantką, że ukrywa Żydów. To ostatnie było prawdą. Istotnie mieszkało tu parę żydowskich rodzin. Wszyscy znaleźli zatrudnienie w piekarni. Dotychczas jakoś szczęśliwie przetrwano wizyty Niemców. Jest już 20 grudnia 1943 roku. Żyjemy przygotowaniem do odmarszu. Ktoś mi proponuje, żebym zobaczył jak powodzi się na placówce Żydom. Wszyscy pracują w piekarni. Uważam, że to normalna rzecz i nie ma w tym nic sensacyjnego do oglądania. Leniwie toczy się dyskusja. Ktoś wspomina jak w czasie przemarszu z Przebraża rozniesiono jakąś wartownię UPA. Raptem słyszymy jakiś rejwach na podwórzu. Wypadamy zaciekawieni. Podekscytowany kapral "Borys" (Jerzy Kozłowski) tłumaczy podnieconym głosem, że jadąc z Młynowa udało mu się okrężną drogą wyprzedzić kolumnę Niemców, że lada moment Niemcy zjawią się tu. Dociera to do kogoś władnego. Nie chcąc narażać wsi na konflikt z Niemcami, wybywamy, ruszając przez ośnieżone pole do lasu. Niemcy widzą nas, ostrzeliwują z kilku armat. Jakieś wydaje mi się to wszystko niepoważne. Gwizd pocisku, wszyscy padają, a pocisk wybucha gdzieś daleko. Nie mam ochoty poddawać się psychozie stada, i padać pokornie przed każdym gwizdem. "Mur" przywołuje mnie do porządku: "Padaj, gdy słyszysz gwizd, przecież oni wstrzeliwują się i każdy pocisk jest coraz to celniejszy", tłumaczy mi jak belfer. W duchu przyznaję mu rację. Przy każdym nadlatującym pocisku posłusznie ryję w śnieg. Docieramy do lasu. Niemcy ze swoich armat zabili jednego chłopaka, "Mewę", którego nie udało się nam zabrać. Konny zwiadowca "Błyskawica" ledwo wyrwał się z niemieckiego osaczenia. W końcu Niemcy pojechali gdzieś dalej. My wracamy na swoje kwatery. "Borys" nie mogąc pogodzić się z tym, że wyprowadzono oddział pod obstrzał, pyskuje na cały regulator.

Fragment  wspomnień związany z grudniem 1943 a pochodzący z książki  : ?Wspomnienia grudzień 1943 - maj 1945?   Część I - Olgierda Kowalskiego ps. ?Czarny? z batalionu ?Łuny?.

Warto  jeszcze na koniec przytoczyć kilka słów autora dlaczego powstały te wspomnienia. W 1968 roku spisałem swoje wspomnienia z walk, w których brałem udział jako żołnierz batalionu "Łuna." Nie było to spowodowane aspiracjami literackimi. Po prostu przeczytałem książkę Sztumberg-Rychtera "Żegoty", "Artylerzysta piechurem" i zirytował mnie fakt, że autor bądź co bądź dowódca 27 Dywizji AK potraktował tak powierzchownie ten dramatyczny wycinek historii Polski, w którym notabene grał niepośrednią rolę. (?) Kol. Turowski nakłonił mnie do spisania wspomnień, które będą Jemu pomocne przy opracowywaniu historii 27 DW, a poza tym miałyby służyć jako materiał źródłowy panu Melchiorowi Wańkowiczowi, który przymierzał się do napisania o nas książki, coś na wzór "Bitwy pod Monte Casino." Wielka szkoda, że nie doszło do realizacji tego pomysłu.

**Konsola diagnostyczna Joomla!**

**Sesja**

**Informacje o wydajności**

**Użycie pamięci**

**Zapytania do bazy danych**

**Pliki językowe z błędami**

**Wczytane pliki języka**

**Nieprzetłumaczone frazy języka**