**Drukuj**
**Kategoria: Kartki z kalendarza 27WDP AK**
**Odsłony: 7585**

Jak poprzednio wspomniałem, maj zastał nas w lasach szackich. Coraz natarczywiej krążyły pogłoski o tym, że będziemy przebijać się przez front na sowiecką stronę. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że siedzenie w lasach poleskich bez zaplecza, bez żywności, dostaw amunicji, szpitala dla rannych nie ma sensu. Czekanie na ofensywę radziecką w takich warunkach spowoduje zniszczenie nas. Wydawało się nam, że przebicie się jak najszybsze przez front - rozwiąże sprawę. Wiedzieliśmy, że przedsięwzięcie jest ryzykowne. Baliśmy się go, ale raz maty rodyła raz pomiraty budu. Wojna to nieustające ryzyko. Rozpoczęły się przygotowania do przejścia frontu. Któregoś dnia zakomunikowano nam, iż część II Kompanii "Łuny" wejdzie w skład batalionu por. "Zająca". Oczywiście próbowaliśmy się nie zgodzić. Byliśmy przywiązani do swoich kolegów, tradycji i dowódców. Oczywiście skończyło się na "pyskowaniu". Nie było czasu na targi, bowiem znowu zarysowała się wyraźna groźba okrążenia. Cały dzień toczono walki, a wieczorem zarządzono wymarsz. Któryś z oficerów poinformował nas, że będziemy przebijać się najpierw z okrążenia, a potem przez front. Obowiązuje bezwzględna cisza, nic dyndającege, dzwoniącego. Słowem dyscyplina. Opierając się na istniejących publikacjach, musiałbym trzymać się oficjalnie przyjętej chronologii. Nie korzystam z tego udogodnienia, opierając się jedynie na pamięci. Początkowo szliśmy w rozsypce przez podmokłe lasy, oczywiście starając się zachować ciszę. Od czasu do czasu z lewej lub prawej strony wystrzeliwały rakiety. Zamieraliśmy w bezruchu. Po zgaśnięciu rakiety szliśmy dalej. Parę razy ciemności przeszywały świecące smugi serii karabinów maszynowych, lecz nie wywoływało to zamieszania. Po pewnym czasie wiadomość: przedostaliśmy się poza pierścień okrążenia. Ulga. Idziemy dalej bardziej zwartą kolumną. Krótki odpoczynek. Jesteśmy zmęczeni marszem po bagnie i napięciem. Wyciągam z torby słoninę. Zdobyłem ją jeszcze pamiętnej nocy w lesie pod Zamłyniem. Przybłąkał się wtedy do mnie jakiś bezpański koń. W jukach znalazłem torbę ze słoniną. Wziąłem ją, chociaż miałem pewne skrupuły. Dźwigam to sało cały czas. Nie da się go jednak jeść bez chleba. Przypomina mi się ukraińskie przysłowie: Sało durne bez chliba. Niestety prawda. Rośnie w gębie. Nie da się łyknąć. Nawija się "Drzazga." Częstujemy go z markotnymi minami. Okazuje się, że ten zaradny chłopak ma kawałek chleba. Dzieli się z nami. Pokrzepił nas ten posiłek. Sprawdza się przysłowie: Boh daść dzień - Boh daść piszczu (Bóg da dzień - Bóg wyżywi). Ktoś mówi o tym, że dowództwo rozdało do przeniesienia dolary. Nie wiedzieliśmy o tym, zresztą nie interesuje nas to w ogóle. O świcie docieramy do jakiś chaszczy. Tu walimy się spać. Przed wymarszem, dowództwo zapowiedziało, iż musimy przekradać się jak wilki, żadnych wypraw do wiosek. Ktoś jednak wywęszył, że w pobliżu naszego postoju znajduje się wioska. Patrzę jak chłopcy po dwóch lub trzech urywają się w tym kierunku. Mówię do Brata, że też idę. On lekko oponuje, ale chcę koniecznie coś zdobyć do jedzenia. Stan Brata jest żałosny. Przed wyruszeniem do partyzantki, miał fatalną przygodę. Najechał go rozmyślnie samochód ciężarowy. Wędrowaliśmy wówczas wieczorem drogą z Kiwerc do Łucka. Było to jesienią. Pobocze było grząskie, więc szliśmy nieopatrznie prawym skrajem szosy. Mijała nas kolumna niemieckich ciężarówek. Najczęściej kierowcami u nich byli Rosjanie tzn. Stralo. Ostatni wóz, widać to było wyraźnie, celowo uderzył Brata bokiem swojej skrzyni. Stefan wyleciał w powietrze, upadł na bruk i nie mógł już się podnieść. Musiałem sterroryzować pistoletem pobliskiego gospodarza i zmusić go, by zaprzągł konie. Przewiozłem Brata poprzez niemieckie rogatki do Łucka. W okolicach domu puściłem woźnicę, a następnie na plecach przeniosłem Stefana do domu. Lekarz (sąsiad), dr. Sląskiewicz orzekł, że Brat ma zruszone serce. Dlatego właśnie ja chociaż młodszy, w partyzantce byłem przed Stefanem. Brat mój dołączył później, ale stan jego zdrowia nadal był kiepski. Później jeszcze został on ranny w biodro. Wszystko to razem, forsowne marsze i głód podłamały go fizycznie i psychicznie. Żal mi go było serdecznie. W pobliskiej wiosce zastałem już kilkunastu myszkujących maruderów. Udało mi się "zdobyć" trochę twarogu. Dalsze myszkowanie przerwał jeden z kolegów, który narobił szumu, że Węgrzy są tuż, tuż. Nie było na co czekać. Uciekając, zawróciliśmy jeszcze kilka grup zdążających na bambioszkę, ale Węgrów jakoś nie było widać. Posypały się epitety pod adresem kolegi. Okazało się niestety, że miał rację. W ślad za nami podążali Węgrzy. Posypały się serie z erkaemów. Jeden z oddziałów poszedł do kontrataku. Byli ranni... Miałem wyrzuty z dwóch powodów: raz, że poszedłem, dwa, że za dużo twarogu nie przyniosłem. Po drodze tylko skubałem, a przyniosłem garstkę. Następnej nocy przechodziliśmy szosę. Wynurzyliśmy się z ciemnego lasu na prościutką, jasną drogę. Widok tej drogi to niezapomniane przeżycie. Mimo woli przystanąłem na środku szosy. Wydawało mi się, że dzwoniące przewody wzywały nas do powrotu do domu, do cywilizacji. I znowu nurkujemy w rozbrzmiewający niesamowitym słowiczym harmiderem ciemny las. Rano zatrzymujemy się na skraju jakiegoś lasu. Dalej zielone pola. Razem z Bratem obsadzamy czujkę. Leżeliśmy przytuleni do siebie. Jest zimno. Słyszymy raptem trzask gałęzi. Kierujemy w tym kierunku broń. Okazuje się, że bliziutko podeszła sarenka. Piękna, smukła z aksamitnymi oczami. "No", szepczemy, "jeśli łazi tu sarna, to nic nam nie grozi". Rzeczywiście dzień minął spokojnie. Następnego dnia docieramy do jakiejś wioski, gdzie są Sowieci. Żołnierze młodzi, rumiani, ubrani we wzorzyste, dobrze maskujące kombinezony. "To desanciści" - mówi ktoś. Wiadomości są optymistyczne. Mówi się o tym, że dowództwo przez nich nawiązało łączność z regularną armią, że pomogą nam przy forsowaniu. Wierzymy, że się uda, chociaż w sercach tli się niepokój. Czym bliżej do celu, tym większy ten niepokój. Głód, bagna, trudy poprzednich dni a raczej nocy, marsze i wzrastające napięcie przekraczały naszą wytrzymałość. Po tygodniowej wędrówce byliśmy już u kresu sił. Wiedzieliśmy bez przypominania, że musimy się spieszyć, by przed świtem dotrzeć do linii frontu. Działo się to wszystko w nocy z 26/27. maja 1944r. Starałem się iść koło Brata, ale mimo tego od czasu do czasu gubiliśmy się i z powrotem po pewnym czasie odnajdowaliśmy się. Nie rozmawialiśmy już na temat przebicia. Stefan pierwszy opadł z sił. Pomagałem mu jak mogłem. Mimo wewnętrznego niepokoju i bez udawania byłem optymistą. Nie miałem jeszcze skończonych nawet 17 lat. Oficerowie podtrzymywali nas na duchu: "Jeszcze jedno uroczysko i Prypeć." Ciągniemy ławą przez grzęzawisko. Idziemy na końcu "kolumny." Nogi zapadają po kolana. Ci, którzy idą pierwsi mają prawdopodobnie lżej, gdyż stąpają po roślinnym kożuchu, przerywają go lecz nie zapadają tak głęboko jak my następni. Trzeba dobrą chwilę mocować się z gęstą mazią, żeby wyrwać nogę, krok i ponowna walka z uwolnieniem nogi. Czuję potworne zmęczenie. Brak powietrza. Pot zalewa oczy, ale nie mogę przecież zostać. Blisko mnie idzie "Zbyszek." Poznaję go po charakterystycznej węgierskiej pelerynie, jest chory. Chyba na malarię. Pomagają mu dwaj koledzy. Znowu przypływ energii. Idziemy obok siebie, zamieniając parę słów. Przed nami wlecze się erkaemista dźwigając MG. Podziwiam mimo woli tego dość drobnego chłopca, jak on sobie radzi z tym ciężarem. Erkaemista staje ciężko dysząc. "Nie mogę już. Ponieś trochę", mówi i wlepia mi swój maszyngewer, zabierając jednocześnie mój karabin. Cóż miałem robić. Przecież nie powiem, że już nie mogę. Coraz ciężej wyrwać nogę, walczę zażarcie o każdy krok, ale zostaję z tyłu. Idę, płaczę, złorzeczę, przeklinam swoje narodziny, później przypływ jakiegoś wisielczego humoru, pocieszam się, że "dobrze, że nie mam butów, bo bym je zgubił." Przełamałem kryzys. "Drzazga" odbiera swoją broń. Tu jest wyżej i sucho. Padam na piasek dysząc ciężko. Już świta. Oficerowie porządkują wojsko. Jako jedna z pierwszych idzie grupa sowieckich partyzantów. My natomiast idziemy na samym końcu. Szybko się rozjaśnia. Znajdujemy się na piaszczystej drodze biegnącej lekko pod górę. Z prawej, na drzewach widać porozwieszane kable telefoniczne. Biegniemy. Przeskakujemy okopy. Słychać dzwoniący w ziemiance telefon. Za szczytem wzniesiono zasieki z drutu kolczastego. Szybko przełazimy przez nie. To nastraja optymistycznie. Przed nami pośród łąk widoczna jest Prypeć. Nie wygląda groźnie. Jestem pełny optymizmu. Nie taki diabeł straszny. Zbiegamy ze wzgórza. W lewo wzdłuż rzeki widać bezładne mrowie ludzi. Pędzimy tak wszyscy w dół rzeki. Ktoś zgubił karabin. Brat zastanawia się, czy nie wziąć czasem, bo jego jest zepsuty. "Bierz", mówię stanowczo. Stefan ma wątpliwości. "A jeśli ktoś się po niego zgłosi, będę musiał oddać". "To bierz i swój", doradzam idiotycznie. Instynktownie zależy mi na czasie. Stefan bierze dwa. Dochodzimy do pierwszej przeszkody. Jest to dość szeroki rów melioracyjny. Woda sięga powyżej pasa. Zaczyna i potęguje się ostrzał. Swiszczące paciorki km-ów tną powietrze. Niemcy strzelają wzdłuż rzeki z prawej, Sowieci z naprzeciwka. Coraz więcej wybuchów pocisków artyleryjskich i moździerzowych. Tu i ówdzie leżą nieruchomi żołnierze. "Płyniemy na drugą stronę", podejmuję decyzję. "Czy ja podołam?", powątpiewa Stefan. Obaj jesteśmy dobrymi pływakami. "Dasz radę, nie bój nic!" I dla dodania mu odwagi pierwszy, nie oglądając się wchodzę do wody. Wydaje mi się, że powiedział coś do mnie, ale nie zrozumiałem co. Zaczynam płynąć. Spostrzegam, że niedaleko, dosłownie kilka metrów od brzegu rozpaczliwie z wodą walczy nasz kolega z Łucka - Piątkowski. Podpłynąłem do niego, popchnąłem go w kierunku brzegu i sam zacząłem tonąć. Gdybym był przezorniejszy, to na pewno rozebrałbym się do naga i przepłynięcie rzeki nie sprawiłoby mi większego problemu. Tymczasem ja pozbyłem się uprzednio jedynie spodni i kalesonów. Zostałem w niemieckiej watowanej kurtce brezentowej, obciążony torbą z amunicją i granatami, menażką bez przykrycia no i karabinem. Całe to obciążenie, łącznie z nasiąkniętą kurtką zaczęło niesamowicie ciągnąć na dno. Walczyłem tylko o to, by nie napić się wody i łyknąć powietrza. Nie przyszło mi na myśl, że pod wodą można byłoby zdjąć karabin lub odpiąć pas. Po prostu zacząłem się topić. Ciągle widziałem nad sobą półmetrową warstwę jasnozielonej wody. Od czasu do czasu udawało mi się ją przebić, zaczerpnąć powietrza i pogrążałem się znowu. Ogarnęła mnie rozpacz. Pomyślałem o oczekującej nas Matce. Myśl ta dodała mi sił, jednocześnie przeniknęła mnie świadomość, że Brat nie żyje. Nie wiem jak długo walczyłem o utrzymanie życia. W końcu zrezygnowany opuściłem się na dno. Woda sięgała mi do dolnej wargi. Byłem przy drugim brzegu. Wywlokłem się z wody, lecz nie mogłem ustać na nogach. Położyłem się na brzegu i zacząłem szukać Stefana. Na rzece go nie było. Woda niosła jedynie kilkanaście czapek - jedynych pozostałości po utopionych żołnierzach. Nie było go również w miejscu, gdzie wchodziłem do wody. Po "niemieckiej" stronie szalał artyleryjski ogień. Pojedynczy żołnierze przebiegali jeszcze w dół rzeki. Kilku przepłynęło rzekę w moim kierunku. Nie miałem ani sił, ani ochoty podnieść się z miejsca. Tuż koło mnie wyszło z wody kilku nagich żołnierzy. Pobiegli szybko w kierunku sowieckiej linii. Obserwuję ich. Nagie postacie biegnące na tle jasnej zielonej łąki. Nagle seria wybuchów. Leżą skrwawieni dogorywając. Czuję, że coś mi zalewa oczy. Ocieram i widzę na ręce krew. Sprawdzam - mam tylko lekko rozciętą brew. Po jakimś czasie podnoszę się i idę wolno, mijam zakrwawione ciała. Dobiega mnie głos: "Towarisz, zdeś miny, ostorożno!" To ostrzega mnie jeden z kilku stojących za krzakiem żołnierzy radzieckich. Przystanąłem. Jasnym stało się dla mnie w jaki sposób zginęli biegnący tu żołnierze. Mija mnie biegiem "Mamut" (Talaga), mniej więcej mój rówieśnik. Ostrzegam go przed minami. Pobiegł dalej, przystanął i krzyczy do mnie: "Uważaj! Tu jest mina, od niej ciągnie się cieniutki drut." Teraz i ja dostrzegam miny i połączone z nimi cienkie druty. Przechodzę pomału nad drutami. Docieram do okopów. Trząsłem się cały, więc któryś z żołnierzy oddał mi płaszcz. Czułem, że mi współczują. Powiedzieli mi, że mieliśmy pecha, bowiem miny zostały założone dopiero uprzedniej nocy. Podobno przepłynął jakiś tubylec z wiadomością, iż Niemcy przebrani za partyzantów będą forsować Prypeć. Stąd zaminowanie przedpola i ogólne pogotowie bojowe. Po jakimś czasie wpadł do ziemianki podoficer i stanowczo kazał mi udać się w lewo, na punkt zborny. Obiecałem zostawić tam płaszcz i powlokłem się w nakazanym kierunku. Punktem zbornym była niedaleko położona polanka. Tuż przed nią natknąłem się na kilku sowieckich żołnierzy, których potwornie beształ oficer. Chodziło o to, że żołnierze ci stanowiący obsługę ciężkiego karabinu maszynowego opuścili stanowiska i wycofali się do tyłu. Oficer groził za to karną kompanią. Żołnierze tłumaczyli się, iż nie wytrzymali nerwowo, czując, iż coś jest nie tak, bo biegnący na kładkę ludzie, nie bardzo przypominali Niemców, nie strzelali, tylko coś krzyczeli, padali koszeni, a inni krzycząc biegli dalej. Kazano mi odejść. Na polance zebrało się sporo partyzantów. Jakiś oficer zarządził zbiórkę sowieckiej grupy przedzierającej się razem z nami i grupa ta odmaszerowała. Zostaliśmy my i paru oficerów. Przybywało rannych. Pamiętam, że "Niuśka" Perkin był ranny w głowę. Początkowo myślałem, że powierzchownie. Próbowałem dowiedzieć się, czy nie wie co się stało z moim Bratem "Kotem", i jego bratem "Murem." Ale "Niuśka" mimo, że chodził, był nieprzytomny. "Mura" wraz z jego pamiętnikami pochłonęła rzeka. Przyjechał jakiś generał. Zaczął nieprzyjaźnie wykrzykiwać na temat naszego dowództwa, że nie uzgadniając akcji przebicia się przez front spowodowali taką masakrę, że powinno się oddać ich pod sąd wojskowy etc. Nie zdaję sobie sprawy z ogromu poniesionych strat. Jest nas tu, na polanie mała garstka. Rannymi zaczynają opiekować się sowieckie sanitariuszki. Po udzieleniu pierwszej pomocy ładują ciężej rannych na furmanki i odwożą. Za nimi podążają lżej ranni. Z oficerów widzę "Zająca" i "Mollego". Po rozmowie z generałem ogłaszają, iż musimy złożyć broń. Próbujemy oponować. Włączają się Sowieci: "Niczewo, dadut wam nowoje orużje", mówią. Z bólem serca rzucamy na stos broń. Każdy karabin, każdy pistolet mo swoją historię. Lecą ze złością ciskane karabiny wszelkich typów: polskie przedwojenne mauzery, niemieckie, rosyjskie, węgierskie, a nawet austryjackie z pierwszej wojny światowej. Najtrudniej pozbyć się pistoletów. Te z miejsca zostają rozkradane przez towarzyszących świcie żołnierzy. Rechoczą z uciechy. W końcu pod konwojem odprowadzono nas do jakiejś samotnej chaty, odległej o około godzinę marszu od frontu. Tu przywieziono nam obiad - gorącą zupę. Co pewien czas dobijają do nas następne grupy kolegów. Jest nas bardzo mało. Było nas ok. 700, a teraz mieścimy się w jednej małej chacie. Każdy każdego wypytuje o swoich bliskich. Rysuje się ponury obraz tragedii. Zaginął dowódca kpt. "Garda". Wiadomo, iż "Garda" kazał nieumiejącym pływać połączyć pasy i sam przeciągnął je na drugą stronę rzeki. W trakcie przeprawy "lina" ta pękła i korzystający z niej znaleźli śmierć w nurtach rzeki. Co stało się z kpt. "Gardą" - nikt nie wie. Niektórzy twierdzą, że wyszedł na brzeg z przewieszoną teczką i tu zginął od wybuchu, inni, że pobiegł do Sowietów. Faktem jest, że nikt go więcej nie widział. Nikt nie zbiera rannych. Wiadomym było, że przez Prypeć przerzucona była prowizoryczna kładka, po której mieliśmy forsować rzekę. Tu właśnie był najsilniejszy i najdłużej trwający ogień ckm-ów, moździerzy i artylerii.   Z bliższych kolegów spotkałem "Drzazgę" i "Krzemienia" (Janusz Konopka). Janusz, podobnie jak i Stefan mieli ze sobą aparaty fotograficzne. Stefan wielokrotnie przypominał kolegom, że jeśli coś mu się stanie by zabrali aparat i filmy. Z zapałem fotografowali życie partyzanckie. Stefan nie przeszedł, natomiast Janusz, w jakimś amoku zniszczył aparat i filmy już na sowieckim brzegu. Leżeliśmy na rozścielonej na podłodze słomie, otępiali, nie mogąc ochłonąć z klęski. Nikt nie płakał. Zbyt wielki był ból. Czuję się winny śmierci Brata. Dlaczego go opuściłem? Wpadam jak i inni w depresję. (?) Wszystko wskazywało na to, że rzezi tej celowo dokonali Sowieci. Teraz wyraźnie chcą nas włączyć do "berlingowców". Jak się nie zgodzimy, co nas czeka: "robocze bataliony" czy łagry?

Fragment z książki Olgierda Kowalskiego; Wspomnienia grudzień 1943 - maj 1945 Część I Wybrał i wstawił Bogusław Szarwiło

**Konsola diagnostyczna Joomla!**

**Sesja**

**Informacje o wydajności**

**Użycie pamięci**

**Zapytania do bazy danych**

**Pliki językowe z błędami**

**Wczytane pliki języka**

**Nieprzetłumaczone frazy języka**