**Drukuj**
**Kategoria: Oddziały 27 WDP AK**
**Odsłony: 19719**

Po opuszczeniu Smolar, ktoś powiedział, że już więcej nie będziemy kwaterować w wioskach i że wyruszymy na odpoczynek w lasy szackie. Wiadomość okazała się prawdziwa. Nie wiem, czy był to przeciek, czy też oficjalna informacja, w każdym bądź razie od tego czasu nie kwaterowaliśmy już wioskach i w ogóle wiedzieliśmy, co się dzieje. Rzetelna informacja, świadomość zamierzeń dowództwa podbudowywała jakoś nasze samopoczucie. Czuliśmy, że nam się ufa, że nie jesteśmy tylko ślepym narzędziem. Wiedzieliśmy również, że nie zawiedziemy.

Marsze odbywały się nocami. Szliśmy jakimiś polnymi drogami, bezdrożami, omijając wioski. Początek trasy utkwił mi w pamięci najwyraźniej. Noc była bardzo ciemna. Szliśmy zachowując nakazaną ciszę, jeden za drugim, jak wilki. Podobno gdzieś blisko są Niemcy. Idę tuż za Stefanem, lecz nie widzę jego pleców, raczej tylko wyczuwam jego obecność. Złoszczę się, gdyż rozwiązał mi się sznurek mocujący "mokasyny". Boję się zejść na chwilę ze ścieżki, gdyż mogę nie odnaleźć już swoich, którzy poruszają się jak cienie, nic nie zadzwoni, kroków nie słychać. Idący za mną kolega, też bojąc się odstać, co pewien czas przyspiesza kroku, nałażąc na mnie lub nadeptując na wlokący się za mną sznurek. Już dwa razy wyrżnąłem nosem w błoto. Na najbliższym postoju zdejmę te piekielne mokasyny i chyba pójdę boso. Na razie maszeruję schylony, trzymając ten pechowy sznurek w ręku. Z zarośli wchodzimy w las, gdzie jest jeszcze ciemniej. Raptem wdarł się w nasze uszy krzyk śmiertelnie przestraszonego człowieka. Jest w nim coś nieludzkiego. Stajemy. Szybko zorientowaliśmy się co się stało. Otóż...

Szedł z naszą grupą Żyd z maleńkim synkiem. Chłopiec ten wyglądał na lat 5, lecz podobno był starszy. Ojciec niósł go cały czas na plecach. Podziwialiśmy jego wytrzymałość, gdyż oprócz chłopca, dźwigał duży, przerobiony z worka plecak. W marszu tym "zgubił się" i kiedy zorientował się, że samodzielnie nie odnajdzie kolumny, zaczął po prostu wyć o ratunek. Byliśmy wściekli, gdyż jak już wspomniałem, gdzieś w pobliżu należało spodziewać się Niemców.

Kolumna zatrzymała się, kilku chłopców skoczyło po "zgubę", a ja skorzystałem skwapliwie z postoju, by uporać się z tym... pechowym sznurkiem.

Co tam temu "wrzaskunowi" powiedziano, nie trudno sią domyśleć, ale gdy przyszli z nim i zobaczyliśmy jego radość z powrotu, złość nam przeszła. No cóż... Nie każdy rodzi się na "cichego bohatera..."

Niebawem dotarliśmy do szosy. Nie oparliśmy się pokusie i postanowiliśmy, mimo ponaglań choć chwilę na niej postać.

Rozjaśniło się nieco i szosa widoczna była w całej swej krasie. Prościutka, lśniąca, z dzwoniącymi przewodami telefonicznymi. Taką drogą wracać do domu...

Zanużyliśmy się znowu w las. Marsze trwały kilka nocy. Ciągle podążaliśmy jakimiś bocznymi drogami, ścieżkami z dala od osiedli. Robiliśmy chyba nie więcej niż 16 do 20 km w ciągu nocy. Mimo pokonywania niedużych odległości, marsze te należały do ciężkich. Teren stawał się coraz trudniejszy. Najbardziej odczuwało się te odcinki trasy, gdzie trzeba było iść pojedyńczo. Przed każdą przeszkodą wąż ludzi zatrzymywał się i żołnierze po kolei pokonywali przeszkodę. Reszta oczywiście musiała stać, oczekując na swoją kolejkę. Nikt się nie kładł. Noce były bardzo chłodne, z przymrozkami. Staliśmy więc w takich wypadkach drzemiąc i trzymając się jeden drugiego za pasek. Czasami zdarzało się, że któryś puścił poprzednika i przegapiwszy oddalenie się kolumny stał, drzemiąc sobie słodko, a za nim pozostałe bractwo. Ktoś wreszcie zaniepokojony długim postojem szedł na rekonesans, sprawa się wyjaśniała i zaczynał się intensywny pościg. Ile wtedy padło "wiązanek", najlepiej wiedzą winowajcy. Ale i w normalnych warunkach koniec kolumny miał najgorzej, bowiem z reguły trzeba było dobrze wyciągać nogi przy doganianiu czoła, które po przekroczeniu przeszkody oddalało się szybko.

Poza tym bardzo często musieliśmy brodzić po wodzie. Wiele dróg poleskich wygląda jak rzeczki. Są zalane wodą. Pod kilkudziesięcio- centymetrową warstwą wody znajduje się jednak twarde podłoże. Nie ma więc mowy o przejściu suchą nogą. Zejścia z drogi lepiej nie próbować. Kto zboczy na pozornie tylko wilgotny teren przekona się szybko, że jednak droga-rzeczka jest lepsza. Maszerując z butami pełnymi nagrzanej własnym ciepłem wody, większość chłopców poodparzała sobie nogi. Pocieszali się, że wykurują sobie za to odciski, nie mniej jednak zjawisko było przykre. Przeciwdziałano temu, wycinając po dwa otory w każdym bucie. Woda przepływała szybko przez but, nie odparzając nóg. Odkryliśmy, jak się mówiło, pierwszą zasadę poleskiego łapcia.

W ogóle nocne marsze są bardziej wyczerpujące, niż dzienne, ale jakoś już zdążyliśmy się przyzwyczaić do nich. Bądź co bądź, mieliśmy już za sobą setki, jeśli nie tysiące kilometrów w nogach.

Pamiętam, że początkowo nie mogłem się przyzwyczaić do nocnego rytmu życia. W marszu nieraz zasypiałem, a zwalczanie senności kosztowało mnie wiele energii. Kiedyś wynalazłem sposób na przepłoszenie snu, mianowicie chodziłem zawsze zaopatrzony w czosnek. Z chwilą gdy czułem się senny, rozgryzałem kilka ząbków czosnku. Ogień w gardle czynił mnie rześkim, niczym źrebię! Koledzy pociągali nosami, dochodzili "kto żre kiełbasę", ale nie zdradziłem swego wynalazku. Wystarczyło, że był już jeden kuplet o mnie, związany ze sprawami kulinarnymi. Z czasem uodporniłem się na pieczenie czosnku, ale i w międzyczasie przyzwyczaiłem się do trybu życia "nocnego Marka". Potrafiłem tak jak i inni wyspać się na zapas.

Właściwie to wszystkie marsze były męczące. Nie mieliśmy odpowiedniego ekwipunku i cały mój dobytek trzeba było nosić w torbach, czy innych chlebakach. Dźwigało się więc min. amunicję własną, min. 200 szt., amunicję do erkaemów. Od czasu do czasu trzeba było nieść karabin maszynowy. Byli wprawdzie między nami erkaemiści, którzy nie dawali swojej broni nikomu do ręki, ale to były wyjątki.

Na przykład "Miś", ten potężnie zbudowany młody mężczyzna, nosił sam diegtiarowa i dwa zapasowe dyski do niego. Kochał swą broń i nie odstępował jej nikomu. Kiedyś, jedynie raz, i to podstępem, udało się "Żbiczkowi" postrzelać z "misiowej żony", gdy wezwał przez umówionego kolegę, "Misia" do dowódcy, a sam jako tytularny jego amunicyjny został prze erkaemie i użył sobie na bulbowcach. "Misio" długo wypominał ten podstęp. "Żbiczkowi".

Podobnie "Słowik", mimo, że nie wyróżniał się siłą fizyczną, sam nosił swoją maszynkę i był szalenie zazdrosny o swoją broń. Kiedy naprawdę już upadał na nos, pozwalał nieść swój erkaem, ale szedł zawsze tuż tuż przy niosącym. Uważał, że zawsze musi być w pogotowiu. Nie przepuścił okazji, żeby postrzelać, a czyniąc to, pogadywał wesoło:

"Patrzaj, patrzaj, jak polka tańcuji". Ale to byli wyjątkowi chłopcy.

Normalnie nosiliśmy ciężką broń na zmianę. Zdarzało się, że zimą, po nieprzetartych drogach pokonywaliśmy w czasie doby i 50 km, np. Kopiczów, Bielin, Kraci, Marianówka. Odpoczynki w zimowych marszach niewiele dawały, bo cóż po odpoczynku, gdy ogniska nie można rozpalić, i trzeba skakać, żeby nie zamarzły onuce w butach.

Często, bezpośrednio po marszu gdy nogi fest wlazły w dupę, wypadało pełnić wartę, ubezpieczać kolegów. Nieraz byłem do tego stopnia umordowany, że nie potrafiłem odróżnić rzeczywistości od snu. A tu trzeba być czujnym. Czujność leżała w interesie nas wszystkich. Czujność, ale i rozwaga. Biada koledze, który wszczął niepotrzebnie alarm!

Pamiętam zabawny wypadek, o którym głośno było w naszych oddziałach. Wartownik, stojący w nocy, gdzieś przy stogu siana, na skraju wsi, usłyszał zbliżające się kroki. Nie będąc pewnym, czy mu się przypadkiem nie przesłyszało, wzmaga czujność, nadstawia ucha, szykując broń do strzału. Po chwili znowu słychać kroki...

"Stój!", woła. Kroki umilkły.
"Zbliżyć się do podania hasła!" Znowu słychać kroki...
"Hasło!", woła. Cisza. Kropi więc raz po raz. Chyba bulbowcy podchodzą. Alarm, szum... Okazało się, że ten ktoś, to wałęsająca się bezpańska krowa. Dokuczano mu za ten alarm trochę:
"Hasło!" ktoś wołał.
"Muuuu", odpowiadał drugi.

Byliśmy już przyzwyczajeni do trudów partyzanckiego życia, do forsownych marszów. Tu jednak więcej niż 20 km w czasie wiosennej nocy nie dało się zrobić. Nie pamiętam już jak przedstawiała się sprawa wyżywienia, ale chyba mizernie, bowiem nasze sało donieśliśmy nienaruszone (nie było go z czym jeść).

I tak pomału, borem, lasem dotarliśmy w rejon Szacka. Już w dzień minęliśmy jakąś wioskę, gdzie kwaterował nieliczny oddział radziecki: sądząc z wyglądu niedawno pożegnali się z "wielką ziemią". Ubrani byli w czuściutkie maschałaty, maskujące kombinezony zwiadowcze, uzbrojeni w pistolety maszynowe. Z ciekawością przyglądali się naszemu wojsku. Z rumianych i ogolonych ich twarzy wróżyliśmy, że nie powinno nam tu być źle.

Za wioską znowu weszliśmy w las. Drzewa, z których nie jednemu postawiono tu później krzyż - były jeszcze nagie.

Fragment wspomnień Olgierda Kowalskiego ps. "Czarny" spisanych w: "Wspomnienia grudzień 1943 - maj 1945 " Część I , wyszukał i wstawił: B. Szarwiło

**Konsola diagnostyczna Joomla!**

**Sesja**

**Informacje o wydajności**

**Użycie pamięci**

**Zapytania do bazy danych**

**Pliki językowe z błędami**

**Wczytane pliki języka**

**Nieprzetłumaczone frazy języka**