**Drukuj**
**Odsłony: 13069**

Łucko-wołyńskie zgrupowanie partyzanckie "Osnowa" wchodzące w skład 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK liczy dwa tysiące żołnierzy. W maju Niemcy okrążają ich na bagnach. Żeby wyjść z kotła, muszą przedostać się na drugi brzeg Prypeci, gdzie są już Sowieci. Wysyłają do nich parlamentariuszy, układają się i 21 maja zaczyna się marsz ku rzece. Prypeć to zdradliwa rzeka, piękna i tajemnicza, rozlana po łąkach, otoczona bagnami, porośnięta trzciną. Na brzegu niemieckie umocnienia i gniazda karabinów maszynowych. Wycieńczeni partyzanci, zziębnięci i chorzy, pokryci wrzodami i nękani przez wszy nie mają już jedzenia, nie mają siły. Przemieszczają się w nocy, jak najciszej brnąc w wodzie po kolana, w dzień chowają się przed samolotami. Jedna z kobiet rodzi dziecko, myje je w strumyku i zawija w łachman  i siedzi z niemowlęciem na ręku na tej podmokłej łące wśród kwitnących kaczeńców, ale partyzanci muszą iść dalej.  Czy ktoś z nią został, by pomóc, czy przeżyła? Co stało się z dzieckiem? Nikt już dziś nie pamięta. 26 maja docierają nad Prypeć. Noc jest ciepła i gwiaździsta, Dowódca wysyła patrol do Sowietów, by uzgodnić z nimi miejsce przeprawy, ale na próżno czeka na jej powrót. Następnego dnia o świcie ruszają, las rzednie, ziemia robi się miękka, skaczą z kępy trawy na kępę.  Zosia zsuwa się w grzęzawisko i już nie może się podnieść, bagno wciąga ją ze straszną siłą. Osłabiony Tosiek trzyma ją za ręce, ale niewiele może zrobić. - Idź, ja już tu zostanę - mówi "Rusałka" przekonana, że czeka ją śmierć, ale nadbiegają koledzy. Świt jest piękny, ptaki śpiewają głośno. - Zbliża się decydująca chwila - mówi dowódca. Wybiegają zza drzew i z okrzykiem "hurra", szeroką ławą rozbiegają się po łące, strzelając w kierunku bunkrów, Niemcy natychmiast otwierają ogień z karabinów maszynowych. Partyzanci padają jeden po drugim na trawę. Ci, którzy jeszcze biegną, usiłują dotrzeć do brzegu, ale na próżno szukają kładki, którą można by przejść na drugą stronę rzeki, niektórzy zaczynają wchodzić do wody, ale w tym momencie z drugiego brzegu Sowieci otwierają ogień. Niemcy strzelają w plecy, Sowieci w twarze, kule świszczą dookoła. Topią się w pełnym rynsztunku z karabinami podniesionymi wysoko, inni, którzy rozebrali się i dopłynęli do prawego brzegu, giną rozerwani przez miny, bo okazuje się, że Sowieci zaminowali wyjście. Ktoś krzyczy: - Towariszczi, nie strielajtie, my Polaki, partyzany! - ale ogień nie ustaje. "Rusałka" z mężem biegną brzegiem, szukają schronienia w krzakach. Widzą płynące z prądem rogatywki. Dziesiątki pustych czapek.  Znajdują belkę, po której przesuwają się powoli wśród gradu kul na drugą stronę rzeki. Zosia dostaje postrzał w nogę, Tosiek w łopatkę i w obie nogi. Ale żyją, żyją, żyją. Podczas przeprawy przez Prypeć zginęła Wanda Zienkiewicz, siostra Zosi. Zginął też brat Helenki, Henryk Sadowski. ??[1]

Zygmunt Maguza - W 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK wcielono mnie do drugiej kompanii pierwszego batalionu 23 Pułku Piechoty ? wspomina Zygmunt Maguza. ? Wchodziła ona w skład zgrupowania ?Osnowa?, dowodzonego przez kpt ?Gardę? Kazimierza Rzaniaka, koncentrującego się w rejonie Bielina. ?Garda? był oficerem II Oddziału Sztabu Generalnego i Sowieci go od dawna poszukiwali. Jak później z naszym zgrupowaniem przeszliśmy linię frontu na Prypeci, chroniąc się po radzieckiej stronie, to zaginął bez wieści. Do dziś dnia nie wiadomo, co się z nimi stało. Funkcję dowódcy mojej kompanii pełnił Czech ppor. Bronisław Bydychaj. Batalionem dowodził zaś por. Zygmunt Górka-Grabowski ?Zając?.

Oddziałami, które miały przejść za linię frontu nad Prypecią dowodził kpt. ?Garda?. Batalion ?Zająca? tworzył ich straż przednią. Na jego czele szedł Zygmunt Maguza i Władysław Woźnica ?Żeglarz ? Pilnowali ukraińskiego przewodnika , który miał całe zgrupowanie doprowadzić nad Prypeć w miejsce, w którym miał być mały mostek umożliwiający szybkie sforsowanie rzeki.

- Szliśmy przez bagna, klucząc między placówkami niemieckimi, potykając się często o ich kable łączności ? mówi Zygmunt Maguza ? . Od czasu do czasu obok nas rozległy się pojedyncze wystrzały, a nawet małe serie. One nas jednak nie dotykały. Gdy znaleźliśmy się nad Prypecią po strasznie męczącym marszu, przewodnik nagle skręcił w prawo, zaprowadził nas na skraj lasu i powiedział, że dalej będzie łąka, a za nią rzeka Pripiat i mostik. Kazałem mu dokładnie pokazać, gdzie jest ten mostik, bo była jeszcze szarówka i niewiele co widziałem. Gdy zacząłem się rozglądać, zadzwonił telefon. Okazało się, że z lewej strony mamy bunkier niemiecki z drewnianych bali. Ukraiński przewodnik od razu szurnął w krzaki i tyle go widziałem. Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że lojalnie doprowadził nas na miejsce. Za przewodnikiem oczywiście się nie rozglądałem, ale z erkaemem gotowym do strzału skoczyłem w stronę bunkra. Wpadłem do niego, ale okazał się pusty. Telefon dzwonił w nim ciągle, zauważyłem też stojący w nim termos. Dopiero później okazało się, że załoga bunkra usłyszała, że się zbliżamy i uciekła na łączkę, kryjąc się w zagłębieniach. Ja jednak o tym nie wiedziałem. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem wołanie ? Hans! Hans!.- Nie wiedziałem, co mam robić. Odpowiadać, czy nie. W tym momencie wszedł do bunkra mój dowódca, czyli por. ?Zając?. Również wziął słuchawkę, po chwili rzucił i wydał rozkaz- rozwalcie ten aparat i do przodu! Natychmiast ruszyliśmy do przodu, trafiając niestety na zasieki z drutu kolczastego. Miałem nogi poobwiązywane szmatami i od razu o nie zaczepiłem, kalecząc się dotkliwie. Zacząłem się wyplątywać z drutów i wyprzedził mnie taki Józef Halama ?Bączek?. Był w butach i nie zahaczył o druty. Niemcy nagle zaczęli strzelać z prawej strony i widzę, jak seria tnie mu płaszcz. Upadł, a my poszliśmy dalej. Myślałem, że nie żyje, a on po dwóch dniach mdlejąc doczołgał się do sowieckich pozycji i został przeciągnięty przez radzieckich zwiadowców na drugą stronę za linię frontu. Przeżył, walczył później w II Armii WP jako ?taboryta?, czyli służący w taborach, a niedawno razem z żołnierzami dywizji Ireną i Zbigniewem Barańskimi uczestniczyłem w pogrzebie tego bohaterskiego żołnierza w Pyrach. Gdy ruszyliśmy do przodu, nagle pojedynczym ogniem zaczęła strzelać na przedpole, przez które musieliśmy przejść, sowiecka artyleria. Niemcy wzmogli ogień z lewej i dodatkowo z prawej strony. Biegłem z erkaemem do przodu i nagle widzę obok siebie kpt. ?Gardę?, dowódcę całego zgrupowania. Był w mundurze, z pasem, w rogatywce, ze skórzaną raportówką. - Gdzie lecisz? ? wrzasnął na mnie. ? Widzisz Niemców, to wal do nich z erkaemu! ? Spojrzałem w stronę wskazaną przez kapitana i zobaczyłem ośmiu czy dziewięciu Niemców, którzy stanowili wcześniej załogę bunkra. Zacząłem do nich grzać z erkaemu. Natychmiast zamilkli, wciskając się w łąkę. Tylko czubki hełmów wystawały im znad trawy. Gdy jednak przestawałem strzelać, podnosili głowy, natychmiast pruli seriami. Chłopaki nie zważając na ogień biegli jednak co sił w stronę Prypeci. Kilku kolegów, z którymi zawsze trzymaliśmy się razem, czyli Władysław Orwid, Franciszek Kenig, Franciszek Nowicki, Henryk Wesołek położyli się obok mnie i nakryli Niemców ogniem. W końcu i my dobrnęliśmy do rzeki. Tu usłyszałem komendę ? pasy dawać!- Kapitan ?Garda? polecił ze spiętych pasów zrobić rodzaj liny i zaczepić między dwiema sosnami rosnącymi na obu stronach rzeki. Gdy została ona zamocowana, wydał komendę.- Pojedynczo trzymając się pasów przepływać ? Chłopaki chcieli jednak jak najszybciej dostać się na drugi brzeg i nie słuchając dowódcy kupą rzucili się do wody i zerwali linę. Ci, co nie umieli pływać, zaczęli się topić. Jednocześnie Sowieci wzmogli ogień na rzekę sądząc, że to Niemcy chcą ją sforsować i rozpętało się piekło. Niemcy z drugiej także strzelali i od razu pomyślałem, że to już koniec! Wokół nas rozrywały się armatnie pociski, a w wodzie ginęli moi koledzy. Woda była bardzo zimna, chłopaków łapał kurcz. Ci, co chcieli wyleźć ponownie na brzeg, ginęli od kul i odłamków, wpadając do wody. Widziałem, jak na dno poszedł por. ?Piotruś Mały?, Władysław Cieśliński, bohaterski dowódca. Franek Kenig wyciągnął z wody naszego dowódcę kompanii, który płynął w kożuszku. Na brzegu zdjął go i wtedy dostał kulę w plecy i ponownie wpadł do wody. Wybuchom towarzyszyły okrzyki rozpaczy ? O matko! Jezu! Ratunku! ? tworzyły jeden wielki skowyt. Ja też chciałem spróbować przepłynąć, ale jak tylko wlazłem do wody uznałem, że nie dam rady. Broń, którą miałem, czyli erkaem i granat niemiecki, za bardzo mnie obciążały. Wylazłem na brzeg, gdzie natknąłem się na Bronisława Poncyliusza. Szedł wyprostowany, bez pasa w rozpiętym płaszczu. Miał rozharatany, krwawiący policzek. Widząc go krzyknąłem ? padnij, zabijają! ? Nie padł, ale zaczął iść w moja stronę. Na szczęście nie został trafiony. ?Ruszyliśmy razem w stronę mostku, którym pierwotnie mieliśmy się przeprawiać na sowiecka stronę. Po drodze spotkaliśmy por. ?Zająca? i szefową jego kancelarii ?Katarzynkę?, późniejszą żonę. Przykucnęli pod jakimś świerkiem i zaczęli jeść jakiś ser, który ?Katarzynka? wyjęła z torby. Jednocześnie rozglądali się, co robić dalej. Ja razem z Tadeuszem Łobanowskim ?Iskrą? usiłowaliśmy sprawdzić, czy mostkiem da się przejść na sowiecką stronę. Gdy się do niego zbliżyliśmy, usłyszałem okrzyk radzieckiego żołnierza, że tędy nie, bo Niemcy ostrzeliwują mostek. Powtórzyłem to za siebie i zacząłem sprawdzać , czy się da przejść pod mostkiem. Erkaem przewiesiłem przez ramię i łapiąc się kolejno słupów, na których był oparty, przedostałem się na drugi brzeg. Za mną ruszyli inni. Ruszyłem wtedy do kolegów, którym udało się w pierwotnym miejscu przeprawy sforsować nurt rzeki i zalegli na sowieckim brzegu. Radziecki żołnierz, który wcześniej ostrzegł mnie, żebym nie przechodził po mostku krzyknął, żebym się wycofał, bo brzeg jest zaminowany. Ja jednak skokami jakoś szczęśliwie do nich dotarłem. To był straszny widok. Po przejściu rzeki weszli na pole minowe i zginęli lub zostali ciężko albo śmiertelnie ranni. Wincenty Gąsiorowski miał obie nogi urwane. Zaczął prosić mnie ? Zygmuś dobij mnie, niech się nie męczę.- Gdy spojrzałem na niego, nie wiedziałem nawet, co powiedzieć. Z żył wystających z kikutów jego kończyn wyciekała krew. Od razu zorientowałem się , że kona i nic mu nie pomogę. Obok niego leżało małżeństwo Zbigniewa i Ireny Barańskich. Pytam się- jak mam pomóc? On nie odpowiada, tylko jęczy ? noga, noga! Ona zalana krwią przeciera ręką twarz, żeby zobaczyć, kto chce im pomóc. Po chwili spojrzała na mnie błędnym wzrokiem i mówi- zimno mi, zimno mi. ? Po chwili już przytomniej prosi, żeby ją nakryć kocem i wskazuje zabitego żołnierza, który miał koc. Barański widząc to krzyknął ? nie idź, bo cię zabiją! Ja jednak ruszyłem, chcąc pomóc koleżance i wtedy Niemiec z tamtego brzegu widząc, że coś rusza się po przeciwnej stronie tak zaczął grzać seriami, ze musiałem mocno przycisnąć się do ziemi, żeby mnie nie trafił. Ostatecznie udało mi się jakoś doczołgać do zabitego, wziąć mu koc i nakryć koleżankę. - Władysława Woźnicę, który był ranny w nogę, dociągnąłem jakoś do sowieckich okopów. Żołnierze w nich siedzący krzyczeli, żebym tego nie robił, bo wylecę na minie, ale ja na to nie zważałem, tylko parłem do przodu. Miałem szczęście i jakoś się doczołgałem. Gdy chciałem chwilę odpocząć, usłyszałem ? polski komandir do naszego komandira!  Po chwili zobaczyłem por. ?Zająca? prowadzonego przez sowieckiego żołnierza do ich dowódcy. ?Zając? prezentował się pięknie, ubrany w skórzany płaszcz, w czapkę z dystynkcjami w butach oficerkach robił wrażenie. Zebrałem się i ruszyłem za nim z erkaemem. Gdy weszliśmy do ziemianki, w której siedział radziecki pułkownik, ten od razu wstał ze stołu i widząc, że ma przed sobą oficera, zaczął do niego mówić z wyrzutem ? zacziem nie preupredili? Zacziem stolko ludiej postradali? ? Porucznik ?Zając? zaczął mu tłumaczyć, że sprawa została uzgodniona z dowództwem Armii Czerwonej, że wysyłał patrole itp. Prosił też, żeby pozwolono mu pozbierać rannych. ? Niet ? odpowiedział sowiecki oficer deklarując, że rannych pozbierają jego żołnierze. My mamy zdać broń i udać się do wsi na kwaterę. Zapytał też, kto jest głównodowodzącym zgrupowania? Porucznik ?Zając? odpowiedział, że kpt. ?Garda?. ? Gdie on? ? indagował dalej oficer. ?Zając? odpowiedział, że z żołnierzami. Wtedy on kazał telefoniście łączyć go z kolejnymi placówkami i pytać, czy u nich jest kpt. ?Garda?. Nasi żołnierze po przeprawie przez Prypeć w nich się bowiem zbierali. W trzech placówkach telefonista usłyszał odpowiedź ? niet! I głośno powtarzał. Na wiadomość z czwartej zareagował inaczej. ? Komandir k tielefonu. ? Ten wstał, wziął słuchawkę i po chwili powiedział ? da!- powtórzył to jeszcze kilka razy. Na tym spotkanie się zakończyło i prowadzeni przez sowieckiego żołnierza poszliśmy zdać broń. [2]

Olgierd Kowaleski: Rozpoczęły się przygotowania do przejścia frontu. Któregoś dnia zakomunikowano nam, iż część II Kompanii "Łuny" wejdzie w skład batalionu por. "Zająca". Oczywiście próbowaliśmy się nie zgodzić. Byliśmy przywiązani do swoich kolegów, tradycji i dowódców. Oczywiście skończyło sie na "pyskowaniu". Nie było czasu na targi, bowiem znowu zarysowała się wyraźna groźba okrążenia. Cały dzień toczono walki, a wieczorem zarządzono wymarsz. Któryś z oficerów poinformował nas, że będziemy przebijać się najpierw z okrążenia, a potem przez front. Obowiązuje bezwzględna cisza, nic dyndającego, dzwoniącego. Słowem dyscyplina.(?)Wiadomości są optymistyczne. Mówi się o tym, że dowództwo przez nich nawiązało łączność z regularną armią, że pomogą nam przy forsowaniu. Wierzymy, że się uda, chociaż w sercach tli się niepokój. Czym bliżej do celu, tym większy ten niepokój. Głód, bagna, trudy poprzednich dni a raczej nocy, marsze i wzrastające napięcie przekraczały naszą wytrzymałość. Po tygodniowej wędrówce byliśmy już u kresu sił. Wiedzieliśmy bez przypominania, że musimy się spieszyć, by przed świtem dotrzeć do linii frontu (?)"Jeszcze jedno uroczysko i Prypeć." Ciągniemy ławą przez grzęzawisko. Idziemy na końcu "kolumny." Nogi zapadają po kolana. Ci, którzy idą pierwsi mają prawdopodobnie lżej, gdyż stąpają po roślinnym kożuchu, przerywają go lecz nie zapadają tak głęboko jak my następni. Trzeba dobrą chwilę mocować się z gęstą mazią, żeby wyrwać nogę, krok i ponowna walka z uwolnieniem nogi. Czuję potworne zmęczenie. Brak powietrza. Pot zalewa oczy, ale nie mogę przecież zostać. Blisko mnie idzie "Zbyszek." Poznaję go po charakterystycznej węgierskiej pelerynie, jest chory. Chyba na malarię. Pomagają mu dwaj koledzy.

Znowu przypływ energii. Idziemy obok siebie, zamieniając parę słów. Przed nami wlecze się erkaemista dźwigając MG. Podziwiam mimo woli tego dość drobnego chłopca, jak on sobie radzi z tym ciężarem. Erkaemista staje ciężko dysząc.

"Nie mogę już. Ponieś trochę", mówi i wlepia mi swój maszyngewer, zabierając jednocześnie mój karabin.

Cóż miałem robić. Przecież nie powiem, że już nie mogę. Coraz ciężej wyrwać nogę, walczę zażarcie o każdy krok, ale zostaję z tyłu. Idę, płaczę, złorzeczę, przeklinam swoje narodziny, później przypływ jakiegoś wisielczego humoru, pocieszam się, że "dobrze, że nie mam butów, bo bym je zgubił." Przełamałem kryzys. "Drzazga" odbiera swoją broń. Tu jest wyżej i sucho. Padam na piasek dysząc ciężko.

Już świta. Oficerowie porządkują wojsko. Jako jedna z pierwszych idzie grupa sowieckich partyzantów. My natomiast idziemy na samym końcu. Szybko się rozjaśnia. Znajdujemy się na piaszczystej drodze biegnącej lekko pod górę. Z prawej, na drzewach widać porozwieszane kable telefoniczne. Biegniemy. Przeskakujemy okopy. Słychać dzwoniący w ziemiance telefon. Za szczytem wzniesiono zasieki z drutu kolczastego. Szybko przełazimy przez nie. To nastraja optymistycznie. Przed nami pośród łąk widoczna jest Prypeć. Nie wygląda groźnie. Jestem pełny optymizmu. Nie taki diabeł straszny.

Zbiegamy ze wzgórza. W lewo wzdłuż rzeki widać bezładne mrowie ludzi. Pędzimy tak wszyscy w dół rzeki. Ktoś zgubił karabin. Brat zastanawia się, czy nie wziąć czasem, bo jego jest zepsuty.

"Bierz", mówię stanowczo. Stefan ma wątpliwości.

"A jeśli ktoś się po niego zgłosi, będę musiał oddać".

"To bierz i swój", doradzam idiotycznie. Instynktownie zależy mi na czasie. Stefan bierze dwa.

Dochodzimy do pierwszej przeszkody. Jest to dość szeroki rów melioracyjny. Woda sięga powyżej pasa. Zaczyna i potęguje się ostrzał. Swiszczące paciorki km-ów tną powietrze. Niemcy strzelają wzdłuż rzeki z prawej, Sowieci z naprzeciwka. Coraz więcej wybuchów pocisków artyleryjskich i moździerzowych. Tu i ówdzie leżą nieruchomi żołnierze.

"Płyniemy na drugą stronę", podejmuję decyzję.

"Czy ja podołam?", powątpiewa Stefan. Obaj jesteśmy dobrymi pływakami.

"Dasz radę, nie bój nic!" I dla dodania mu odwagi pierwszy, nie oglądając się wchodzę do wody.

Wydaje mi się, że powiedział coś do mnie, ale nie zrozumiałem co. Zaczynam płynąć. Spostrzegam, że niedaleko, dosłownie kilka metrów od brzegu rozpaczliwie z wodą walczy nasz kolega z Łucka - Piątkowski. Podpłynąłem do niego, popchnąłem go w kierunku brzegu i sam zacząłem tonąć. Gdybym był przezorniejszy, to na pewno rozebrałbym się do naga i przepłynięcie rzeki nie sprawiłoby mi większego problemu. Tymczasem ja pozbyłem się uprzednio jedynie spodni i kalesonów. Zostałem w niemieckiej watowanej kurtce brezentowej, obciążony torbą z amunicją i granatami, menażką bez przykrycia no i karabinem. Całe to obciążenie, łącznie z nasiąkniętą kurtką zaczęło niesamowicie ciągnąć na dno. Walczyłem tylko o to, by nie napić się wody i łyknąć powietrza. Nie przyszło mi na myśl, że pod wodą można byłoby zdjąć karabin lub odpiąć pas. Po prostu zacząłem się topić. Ciągle widziałem nad sobą półmetrową warstwę jasnozielonej wody. Od czasu do czasu udawało mi się ją przebić, zaczerpnąć powietrza i pogrążałem się znowu.

Ogarnęła mnie rozpacz. Pomyślałem o oczekującej nas Matce. Myśl ta dodała mi sił, jednocześnie przeniknęła mnie świadomość, że Brat nie żyje. Nie wiem jak długo walczyłem o utrzymanie życia. W końcu zrezygnowany opuściłem się na dno. Woda sięgała mi do dolnej wargi. Byłem przy drugim brzegu. Wywlokłem się z wody, lecz nie mogłem ustać na nogach. Położyłem się na brzegu i zacząłem szukać Stefana. Na rzece go nie było. Woda niosła jedynie kilkanaście czapek - jedynych pozostałości po utopionych żołnierzach. Nie było go również w miejscu, gdzie wchodziłem do wody.

Po "niemieckiej" stronie szalał artyleryjski ogień. Pojedyńczy żołnierze przebiegali jeszcze w dół rzeki. Kilku przepłynęło rzekę w moim kierunku. Nie miałem ani sił, ani ochoty podnieść się z miejsca. Tuż koło mnie wyszło z wody kilku nagich żołnierzy. Pobiegli szybko w kierunku sowieckiej linii. Obserwuję ich. Nagie postacie biegnące na tle jasnej zielonej łąki. Nagle seria wybuchów. Leżą skrwawieni dogorywając.

Czuję, że coś mi zalewa oczy. Ocieram i widzę na ręce krew. Sprawdzam - mam tylko lekko rozciętą brew. Po jakimś czasie podnoszę się i idę wolno, mijam zakrwawione ciała. Dobiega mnie głos:

"Towarisz, zdeś miny, ostorożno!"

To ostrzega mnie jeden z kilku stojących za krzakiem żołnierzy radzieckich. Przystanąłem. Jasnym stało się dla mnie w jaki sposób zginęli biegnący tu żołnierze. Mija mnie biegiem "Mamut" (Talaga), mniej więcej mój rówieśnik. Ostrzegam go przed minami. Pobiegł dalej, przystanął i krzyczy do mnie:

"Uważaj! Tu jest mina, od niej ciągnie się cieniutki drut."

Teraz i ja dostrzegam miny i połączone z nimi cienkie druty. Przechodzę pomału nad drutami. Docieram do okopów. Trząsłem się cały, więc któryś z żołnierzy oddał mi płaszcz. Czułem, że mi współczują. Powiedzieli mi, że mieliśmy pecha, bowiem miny zostały założone dopiero uprzedniej nocy. Podobno przepłynął jakiś tubylec z wiadomością, iż Niemcy przebrani za partyzantów będą forsować Prypeć. Stąd zaminowanie przedpola i ogólne pogotowie bojowe.

Po jakimś czasie wpadł do ziemianki podoficer i stanowczo kazał mi udać się w lewo, na punkt zborny. Obiecałem zostawić tam płaszcz i powlokłem się w nakazanym kierunku. Punktem zbornym była niedaleko położona polanka. Tuż przed nią natknąłem się na kilku sowieckich żołnierzy, których potwornie beształ oficer. Chodziło o to, że żołnierze ci stanowiący obsługę ciężkiego karabinu maszynowego opuścili stanowiska i wycofali się do tyłu. Oficer groził za to karną kompanią. Żołnierze tłumaczyli się, iż nie wytrzymali nerwowo, czując, iż coś jest nie tak, bo biegnący na kładkę ludzie, nie bardzo przypominali Niemców, nie strzelali, tylko coś krzyczeli, padali koszeni, a inni krzycząc biegli dalej. Kazano mi odejść.

Na polance zebrało się sporo partyzantów. Jakiś oficer zarządził zbiórkę sowieckiej grupy przedzierającej się razem z nami i grupa ta odmaszerowała. Zostaliśmy my i paru oficerów. Przybywało rannych. Pamiętam, że "Niuśka" Perkin był ranny w głowę. Początkowo myślałem, że powierzchownie. Próbowałem dowiedzieć się, czy nie wie co się stało z moim Bratem "Kotem", i jego bratem "Murem." Ale "Niuśka" mimo, że chodził, był nieprzytomny. "Mura" wraz z jego pamiętnikami pochłonęła rzeka.

Przyjechał jakiś generał. Zaczął nieprzyjaźnie wykrzykiwać na temat naszego dowództwa, że nie uzgadniając akcji przebicia się przez front spowodowali taką masakrę, że powinno się oddać ich pod sąd wojskowy etc.

Nie zdaję sobie sprawy z ogromu poniesionych strat. Jest nas tu, na polanie mała garstka. Rannymi zaczynają opiekować się sowieckie sanitariuszki. Po udzieleniu pierwszej pomocy ładują ciężej rannych na furmanki i odwożą. Za nimi podążają lżej ranni. Z oficerów widzę "Zająca" i "Mollego". Po rozmowie z generałem ogłaszają, iż musimy złożyć broń. Próbujemy oponować. Włączają się Sowieci:

"Niczewo, dadut wam nowoje orużje", mówią.

Z bólem serca rzucamy na stos broń. Każdy karabin, każdy pistolet ma swoją historię. Lecą ze złością ciskane karabiny wszelkich typów: polskie przedwojenne mauzery, niemieckie, rosyjskie, węgierskie, a nawet austryjackie z pierwszej wojny światowej. Najtrudniej pozbyć się pistoletów. Te z miejsca zostają rozkradane przez towarzyszących świcie żołnierzy. Rechoczą z uciechy. W końcu pod konwojem odprowadzono nas do jakiejś samotnej chaty, odległej o około godzinę marszu od frontu. Tu przywieziono nam obiad - gorącą zupę. Co pewien czas dobijają do nas następne grupy kolegów. Jest nas bardzo mało. Było nas ok. 700, a teraz mieścimy się w jednej małej chacie. Każdy każdego wypytuje o swoich bliskich. Rysuje się ponury obraz tragedii.

Zaginął dowódca kpt. "Garda". Wiadomo, iż "Garda" kazał nieumiejącym pływać połączyć pasy i sam przeciągnął je na drugą stronę rzeki. W trakcie przeprawy "lina" ta pękła i korzystający z niej znaleźli śmierć w nurtach rzeki. Co stało się z kpt. "Gardą" - nikt nie wie. Niektórzy twierdzą, że wyszedł na brzeg z przewieszoną teczką i tu zginął od wybuchu, inni, że pobiegł do Sowietów. Faktem jest, że nikt go więcej nie widział.

Nikt nie zbiera rannych. Wiadomym było, że przez Prypeć przerzucona była prowizoryczna kładka, po której mieliśmy forsować rzekę. Tu właśnie był najsilniejszy i najdłużej trwający ogień ckm-ów, moździerzy i artylerii.

Z bliższych kolegów spotkałem "Drzazgę" i "Krzemienia" (Janusz Konopka). Janusz, podobnie jak i Stefan mieli ze sobą aparaty fotograficzne. Stefan wielokrotnie przypominał kolegom, że jeśli coś mu się stanie by zabrali aparat i filmy. Z zapałem fotografowali życie partyzanckie. Stefan nie przeszedł, natomiast Janusz, w jakimś amoku zniszczył aparat i filmy już na sowieckim brzegu. Leżeliśmy na rozścielonej na podłodze słomie, otępiali, nie mogąc ochłonąć z klęski. Nikt nie płakał. Zbyt wielki był ból.

Czuję się winny śmierci Brata. Dlaczego go opuściłem? Wpadam jak i inni w depresję.

Nocą przychodzą bojcy (sowieccy żołnierze). Szukają ochotników na wyprawę na drugi brzeg. Nikt się nie zgłasza. Do dzisiaj mam wyrzuty sumienia z tego powodu. Czy się bałem? Chyba nie. Po prostu nie mogłem. Świadomość tego, że nie zrobiłem wszystkiego co było możliwe szła za mną przez całe życie. Później, będąc na froncie nieraz bez rozkazu chodziłem pod niemieckie okopy i wynosiłem rannych, ale nie uspokoiło to mego sumienia.

Następnego dnia przywieziono nam sowieckie sorty mundurowe. Wyrzuciliśmy zawszawione resztki ubrań. Kto był bosy otrzymał buty i wyruszyliśmy pod eskortą nie bardzo wiedząc dokąd.

Pierwszym etapem był Kamień Koszyrski. Tu czekała na nas ekipa "berlingowców". Na czele jej stał oficer polityczny. Krytycznie słuchaliśmy jego upolityczniająco-agitujących wypowiedzi. Zrażał już nas sam wygląd "komisarza". Polska sukienna kurtka, granatowe bryczesy, harmoszkowate buty, rogatywka "polówka" ale z naprężonym dnem (wstawiało się druty). Na czapce zamiast orzełka - sławetna kuryca. Przez jedno ramię przepasana koalicyjka, przez drugie rzemień dyndającej torby oficerskiej, dodatkowy pasek do pistoletu. Ponadto wyglądał na Żyda. Chętniej rozmawialiśmy z żołnierzami z jego eskorty. Byli to Polacy wywiezieni w głąb Rosji. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Chcieli wyrwać się z "raju". Brali udział w bitwie pod Lenino. Nie ukrywali, że dostali w dupę, że wielu wbiło sztyki w ziemliu i poddało się do niewoli. Mówili szczerze. Sam widziałem jesienią 1943 roku w Łucku, pracujących na lotnisku kilku jeńców "berlingowców". Prawdopodobnie przywieziono ich tam ze względów propagandowych. Oficer ów nie opuszczał już nas.

Na następnym postoju ustawiono nas na jakimś placu. Tu znowu wygłosił do nas długie przemówienie, agitując za wstępowaniem do armii Berlinga. Pamiętam, że był upał, słanialiśmy się na nogach. Jeden z kolegów, "Burza", nawet zemdlał. Zrobiło się zamieszanie i uroczystość przerwano. [3]

[1]Polska ? Magazyn ? Artykuł : Barbary Szczepuły ?Bóg wtedy patrzył w inną stronę, a ludzie nie mogli im pomóc ? http://wolyn.org/index.php/wolyn-wola-o-prawde/92-bog-wtedy-patrzy-w-inn-stron-a-ludzie-nie-mogli-im-pomoc.html

[2] Art. Marek A. Koprowski ego ? ?Droga śmierci przez Prypeć? http://www.bibula.com/?p=36964

[3] Fragmenty : Wspomnienia grudzień 1943 - maj 1945  Autor: Olgierd Kowaleski

**Konsola diagnostyczna Joomla!**

**Sesja**

**Informacje o wydajności**

**Użycie pamięci**

**Zapytania do bazy danych**

**Pliki językowe z błędami**

**Wczytane pliki języka**

**Nieprzetłumaczone frazy języka**