Notice: Undefined offset: 63 in /home/bartexpo/public_html/27wdpak/libraries/src/Access/Access.php on line 608

Notice: Trying to get property 'rules' of non-object in /home/bartexpo/public_html/27wdpak/libraries/src/Access/Access.php on line 608

Notice: Undefined offset: 63 in /home/bartexpo/public_html/27wdpak/libraries/src/Access/Access.php on line 613

Notice: Trying to get property 'rules' of non-object in /home/bartexpo/public_html/27wdpak/libraries/src/Access/Access.php on line 613
**Drukuj**
**Kategoria: Działania bojowe**
**Odsłony: 2732**

Wieczorem otrzymujemy rozkaz spakowania się. Około drugiej w nocy zarządzono alarm z zachowaniem zupełnej ciszy. Składamy plecaki na wozy taborowe, a sami idziemy na miejsce zbiórki. Odbywa się normalny rytuał odliczania, raport i formowanie kolumny marszowej. Ruszamy marszem ubezpieczonym w kierunku znajomego chutoru i dalej na południe do szosy Włodzimierz - Uściług, której jednak nie osiągamy, lecz zatrzymujemy się na skraju niewielkiego lasku z młodych dąbczaków. Po dłuższym czekaniu idziemy dalej, po chwili znowu się zatrzymujemy. I tak kilka razy. Wreszcie majaczą w ciemności jakieś zabudowania, a wśród nich poruszające się ciemniejsze od nocy cienie, które pojedynczo zbliżają się do nas tkwiących ciągle w kolumnie marszowej na drodze. Słyszę wypowiedziane wyraźnym szeptem słowa: - Zdrawstwujtitie rebiata! Odpowiadam pozdrowieniem i nawiązuję z żołnierzem sowieckim cichą rozmowę. Okazuje się, że przyszli w to miejsce dosłownie przed godziną, że my wspólnie mamy zdobywać Włodzimierz, podobnie jak Turzysk. Szkoda, że nie można swobodnie pogawędzić i papierosa zapalić. Okazuje się, że są tu również nasi znajomi z Turzyska. Przed świtem ruszamy w dół pozostawiając obok stogu, na górce sztab dowodzący operacją. Naczelne dowództwo objął tęgi, z marsową miną pułkownik radziecki. Nasza kompania otrzymała zadanie obsadzenia szosy i biegnącego równolegle toru kolejowego Włodzimierz - Uściług, dla odcięcia ewentualnej pomocy. Natomiast druga kompania zostaje wysunięta jeszcze dalej ku zachodowi w stronę Uściługa. Nieco zdziwieni zajmujemy stanowiska wzdłuż, po zewnętrznej stronie torów i szosy. Nasi saperzy przybili gwoździami kostki trotylu do kilku słupów telekomunikacyjnych, podłączyli lonty i w oznaczonej godzinie eksplozje przerwały połączenia telefoniczne. Nieomal w tym samym czasie usłyszałem za plecami o wiele potężniejszy huk, a nad głową wycie pocisków armatnich. To pułkowa artyleria radziecka rozpoczęła ostrzeliwanie miasta. Za kilkanaście minut rozpocznie się szturm, w którym weźmie udział kilka batalionów naszej dywizji.

My tym czasem będziemy leżeć na zamarzniętej ziemi i wypatrywać nie wiadomo kogo. Bo skąd tu może nadejść pomoc? Z Uściługa? Jest tam zaledwie paruset Niemców. Sami będą się bali. A z Hrubieszowa i tak nie zdążą. Nawałnica strzałów obwieściła, że nasi atakują pozycje obronne Niemców. W napięciu nasłuchujemy odgłosów walki. Huraganowy ogień narasta, potężnieje z każdą minutą. Wśród jednostajnego huku rozlegają się wybuchy granatów ręcznych. Oznacza to, iż zbliżyli się już tak bardzo do pozycji wroga, że możliwy jest rzut granatem. Z bijącym sercem słucham, czy odgłosy walki nie przesuwają się w tę, lub tamtą stronę. Ale trudno jest cokolwiek wywnioskować ze względu na ogniskowy charakter bitwy. Niemcy dość szybko zrezygnowali z pierścieniowej obrony, cofając się do przygotowanych z góry punktów obronnych. Jakże niemiłosiernie dłuży się czas. W mieście jest gorąco. Tylko my leżymy bezczynnie. Zaświtał nam promyk nadziei, że wejdziemy do akcji, kiedy dowódca kompanii "Gabriel" wydał rozkaz zbiórki naszego plutonu pod samotnym drzewem w odległości stu metrów od szosy. Ale poszliśmy w przeciwnym kierunku. Posuwając się w pewnym oddaleniu od szosy, a nie tracąc jej z oczu - doszliśmy, aż pod Piatydnie. Duża, położona w dolinie Ługi wieś z olbrzymim tartakiem była jakby przedmieściem Uściługa. Stojąc na wzgórku pod lasem obserwowaliśmy szosę i wieś. Ale wszędzie panował spokój. Dopiero później się okazało, że jednak Niemcy z Uściługa wyruszyli z odsieczą w stronę Włodzimierza, w trzech wagonach towarowych, ciągnionych przez lokomotywę. Lecz nasi z pomocą radzieckich minerów wysadzili mały mostek na torach i ogniem trzech cekaemów oraz sowieckiej rusznicy przeciwpancernej pognali Niemców spowrotem. Kiedy nasz pluton dotarł do tamtego rejonu, to było już po wszystkim. Żołnierze kompanii ppor. "Remusa" odpoczywali w przydrożnych rowach, a sanitariuszki robiły opatrunki nielicznym rannym. Dwóch poległych już ułożono na wozie. Z przewróconej na bok lokomotywy wyczołgał się maszynista - Polak z Lublina i już pozostał w plutonie gospodarczym naszej drugiej kompaniii. Niestety jego pomocnik zginął. Było już południe tego kwietniowego dnia, gdy przycwałował do nas zwiadowca "Kowboj" (Władysław Morawski) z rozkazem powrotu do bazy. Gdy zbliżaliśmy się do Włodzimierza oczom naszym ukazał się smutny widok. Nieomal na całej, widocznej przestrzeni - od ostatnich domów miasta, aż po widnokrąg - posuwają się kolumny żołnierzy. Są różnej liczebności, w różnych odstępach, ale wszystkie idą od strony miasta. Co to znaczy? Czyżby nasi opanowali je i wychodzą zostawiając nieliczny tylko garnizon? Patrzę w stronę miasta, skąd słychać krótkie serie karabinów maszynowych, lub nawet pojedyncze strzały karabinowe. Znaczy to, że walka chyba skończona. Owszem skończona, a nasi wycofują się nie zdobywszy miasta. Ale taki był rozkaz... W ślad za ostatnią grupą wysunął się z miasta niemiecki czołg, ale ustawiona za wzgórzem radziecka armata, celnym strzałem kazała mu zawrócić. Natomiast pojawił się dwukadłubowy samolot rozpoznawczy i zaczął niezmordowanie krążyć nad nami. Zapewne przekazuje radiowe meldunki o ruchach oddziałów, tak doskonale widocznych na otwartej przestrzeni. Oj, niedobrze. Tyle wojska jak "na talerzu". Jeżeli nadlecą samoloty to takie "jatki" urządzą, że hej... Na szczęście nie nadlatują. Tylko przeklęta "rama" (Tak nazywaliśmy dwukadłubowy niemiecki samolot rozpoznawcz ) ciągle krąży, wypatruje, gdzie kryją się nasze bataliony. Przechodzimy skrajem Bielina i zatrzymujemy się dopiero we wsi o dziwnej nazwie Puzów. Okazuje się, że są już tam nasze tabory no i kuchnia. Na jej widok poczułem gwałtowny skurcz żołądka. Po obiedzie odpoczywamy rozlokowani po stodołach, bo wieś jest polska. Zagęszczenie w domach znaczne, dlatego nie chcąc ściągać niemieckiego pościgu na ludność cywilną, narzucamy plecaki i maszerujemy o cztery kilometry dalej do opuszczonej wsi Sieliski. Tam zajmujemy kwatery. Niezbyt duża wieś, położona u podnóża niewysokiego wzniesienia, które ciągnie się równolegle do wioski, niczym wał obronny. Na szczycie wzniesienia widoczny las. W przeciwnym kierunku rozciągają się na dużej przestrzeni jakieś chaszcze, zarośla, łąki i mokradła. Z mapy wynika, że pasmo tych mokradeł sięga prawie, aż do Mosura. My znajdujemy się po jego wschodniej stronie i na samym południowym cyplu. Szczegół ten - pozornie bez znaczenia - miał w następnych dniach dość ważki wpływ na losy naszego batalionu. Na razie po spokojnie przespanej nocy mamy równie spokojny dzień. Nietypowa dla tego regionu wiosna powtórnie zaatakowała opornie ustępujące resztki przewlekłej zimy. Dzisiaj od rana świeci słońce niwecząc nikłe pozostałości śniegu. Rozkoszujemy się ciepłem, ciszą i spokojem...  Zaczęło się niewinnie i niepozornie. Przed południem patrolująca teren drużyna "Ząbka" (Jan Niepewny), natknęła się na skraju lasu na samotnego mężczyznę w wojskowych butach -saperkach. Zagadnięty przez naszych odpowiedział smutnym głosem, że ucieka przed Niemcami, którzy opanowali Bielin. Chłop poszedł dalej, a nasi skręcili na pole kierując się do miejsca postoju. Po kilku jednak minutach idący na końcu "Źbiczek" podniósł alarm, że chłop zawrócił i przemyka się lasem z powrotem do Bielina, czyli wraca do Niemców, od których rzekomo uciekł. Nasi cofnęli się na skraj lasu i zdezorientowani stali w miejscu nie wiedząc, co o tym sądzić. Po pewnym czasie spostrzegli pędzącego na koniu zwiadowcę "Hetmana" (Jan Nowak), który nie zareagował na ich wołanie, bo pędził do dowódcy z ważnym meldunkiem, pragnąc ostrzec, że w lesie od strony Puzowa są Niemcy, z którymi miał nieprzyjemne spotkanie. Jadąc samotnie na zwiady, został osaczony przez kilkuosobowy patrol niemiecki. Zaskoczenie było tak wielkie, że "Hetman" znieruchomiał na chwilę. Kiedy Niemcy chwycili już uzdę, poderwał cuglami konia, który stanął dęba, wykonał pół obrotu w prawo i dźgnięty ostrogami skoczył między drzewa. Niemcy nie chcąc czynić przedwcześnie hałasu nie strzelali. Meldunek "Hetmana" po chwili potwierdzają strzały rozlegające się z tamtego kierunku. To nasi rozpoczęli ostrzeliwanie niemieckiej tyraliery wyłaniającej się z głębi lasu. Ponieważ nie mogli jedną drużyną przyjąć walki w lesie, przeto cofnęli się w stronę wsi na pole i zalegli w napotkanym rowie. Teraz już wszystko toczy się błyskawicznie. Alarm podrywa cały batalion i po kilku minutach nasza kompania - rozwijając w biegu tyralierę, wychodzi na skraj wsi i nie wstrzymując biegu prze na widoczne już niemieckie pozycje na skraju lasu. Druga kompania chwilowo pozostawiona w odwodzie, aby w stosownej chwili użyć jej jak najskuteczniej. Nasze natarcie traci stopniowo początkowy impet, aż wreszcie zalega całkowicie. Ogień niemieckich karabinów maszynowych jest potwornie silny, ale na razie mało skuteczny, bo dotąd poruszaliśmy się na skłonie tego wzniesienia, na którym znajduje się las, a w nim Niemcy. Gdy wejdziemy na sam garb, trafimy wprost pod lufy nieprzyjaciela, co przy tak niewielkiej odległości byłoby samobójstwem. Leżymy już od pół godziny, próbując "wychylić nosa" na szczyt tego garbu, ale przyciskani z powrotem do ziemi celnymi seriami nie możemy nic zdziałać. Wszystkie próby zawodzą. Rzut granatem - dla uczynienia wyłomu w linii niemieckiej - byłby też niecelny, bo jednak nie jest na tyle blisko. Otrzymuję od "Gabriela" rozkaz dotarcia do dowódcy batalionu z meldunkiem o sytuacji i propozycją użycia drugiej kompanii do zaatakowania Niemców ze skrzydła. Podporucznik "Remus" bardzo mądrze podprowadził drugą kompanię w pobliże pozycji niemieckich i ciągle dla nich niewidoczny rozwinął tyralierę, która jak burza wpadła na Niemców ze skrzydła. To nie był atak, to po prostu furia... Teraz możemy się poderwać i my, bo Niemcy większość posiadanej siły ognia musieli przenieść na drugą kompanię. Nie wytrzymały szwaby naporu z dwóch stron i umykają w popłochu, zabierając rannych, a pozostawiając wielu zabitych. Podzieleni na przypadkowo drobne grupy i grupki, gnaliśmy ich daleko w głąb lasu. Wracamy zmęczeni i uradowani. Zdobyliśmy sporo broni i jednego jeńca. Właściwie ten jeniec wraz ze swoim lekkim karabinem maszynowym stanowił indywidualną zdobycz Stasia "Sępa", który goniąc po lesie dopadł pod krzakiem Niemca osłaniającego ogniem kaemu odwrót swoich kamratów. Był do tego stopnia zajęty ostrzeliwaniem naszej tyraliery, że nie zauważył jak Staszek podbiegł doń z boku i zdzielił kolbą przez łeb, zabierając ogłuszonemu karabin. Niemiec ocknął się po chwili i cisnął granat pod nogi nadbiegającemu z aparatem fotograficznym "Kotowi" (Stefan Kowalski). Zamiast pamiątkowego zdjęcia byłby wybuch granatu i niechybna śmierć, lecz na szczęście granat okazał się bez zapalnika. Starsi koledzy chcieli Staszkowi odebrać elkaem ( Leicht Maschin Gewehr, niemiecki lekki karabin maszynowy, popularnie zwany "klarnetem") , twierdząc, że jest za mały, że nie potrafi z niego strzelać itd,. itp. Ten jednak nie dał sobie zdobyczy odebrać i krótko oznajmił, że  może im zademonstrować umiejętność posługiwania się tą bronią. Miał po temu okazję w kilka godzin później. Na krótko przed zachodem słońca wyszliśmy rojem( luźny szyk bojowy) z wioski, kierując się w stronę lasu z zadaniem przeczesania go. Miało to nas uspokoić, że z tej strony nic nam nie zagraża, że możemy spać spokojnie. Wchodziliśmy na sam wierzchołek garbu, kiedy z za niego równocześnie wyłoniła się tyraliera niemiecka. Zaskoczenie było obustronne. Pierwszy ocknął się "Źbiczek" i krzyknął do "Gabriela": - Panie poruczniku, Niemcy! - No to naprzód, chłopcy! Chłopcy, jak to chłopcy, dali ognia spod pachy i z brawurą skoczyli ku oszołomionym Niemcom, którzy strzelając gęsto, lecz niecelnie, zaczęli się szybko wycofywać. To oszołomienie nie trwało długo, bo wkrótce zajęli stanowiska obronne w napotkanym rowie, a ich ogień stał się celny i bardziej skoordynowany. Impet naszego natarcia został znacznie ostudzony. Zaczęliśmy równie planowo i metodycznie ostrzeliwać linię nieprzyjaciela, osłabiając żywiołowość ataku. I znowu Niemcy znaleźli się w dogodniejszym położeniu. Ukryci w rowie, w dodatku na tle czerwonej zorzy zachodzącego słońca, stanowią cel trudny do uchwycenia na muszkę. My natomiast znajdujemy się na otwartej przestrzeni z lekka pochylonej ku pozycjom niemieckim. Natarcie nasze zaległo i prawdopodobnie dość długo musielibyśmy się borykać z Niemcami, gdyby nie drobny przypadek. Na samym końcu lewego skrzydła naszej tyraliery znalazł się "Słowik" ze swoim "klarnetem" i nieodłącznym amunicyjnym "Czarnym" - a obok nich "Pistolet" (N.N.). Cała trójka wpadła w jakieś zarośla i przedzierała się do przodu. Pierwszy na wolną przestrzeń wydostał się "Pistolet" i... znalazł się na końcu tyraliery niemieckiej. Posiadał identyczny jak oni mundur, przycupnął więc w rowie i spoglądał w naszym kierunku. Niemcy zajęci walką potraktowali go jak swojego, sądząc, że to jeden z kamratów odbił się nieco w prawo. W pomyłce zorientowali się dopiero wówczas, gdy "Pistolet" poczęstował ich dwoma granatami i wspólnie ze "Słowikiem" oraz  "Czarnym" zaczął strzelać wzdłuż linii. Wyparliśmy Niemców z rowu, przegnali, aż do lasu, zbierając w drodze powrotnej broń, płaszcze i buty z pobojowiska, gdyż z tymi rzeczami było u nas krucho. Wtedy "Dziunek" (poprzednio "Wanda" - Władysław Kaliński) przeżył chwilę z "dreszczykiem". Podszedł do jednego z zabitych Niemców i przyklęknął, aby odpiąć mu pas z kaburą, w której był pistolet "parabellum". Poruszony trup jęknął, podniósł nieco głowę i spojrzał na niego "oczami spoza grobu", jak to sam "Dziunek" potem określił. Niemiec ostatecznie wyzionął ducha, ale Władek nie wiedział co robić. Najchętniej uciekłby z tego miejsca, ale chęć posiadania "parabelki" była silniejsza od wszystkiego co w tej chwili czuł. Z naszych zginął tylko "Granit". Ten niski, krępy, młody chłopak, był cichym, lecz dobrym żołnierzem. Wiem o nim tyle tylko, że pochodził z Łucka i że z dość licznej rodziny, pozostała mu tylko babcia staruszka, którą zostawił pod opieką obcych, dobrych ludzi, a sam wstąpił do oddziału by pomścić najbliższych. Teraz leży przykryty płaszczem, dziwnie skurczony, jakby zmalały... Następny dzień budzi nas blaskiem promieni filuternie mrugającego słoneczka. A coraz bardziej wyczuwalne tchnienie wiosny nastraja marzycielsko, to znaczy po prostu - rozleniwia, ale na marzenia nie ma czasu i miejsca w programie partyzanckich zajęć.

Fragment wspomnień Romana Kucharskiego ps. "Wrzos" opublikowanch  w książce  "Krwawa łuna". Wyszukał i wstawił B. Szarwiło

**Konsola diagnostyczna Joomla!**

**Sesja**

**Informacje o wydajności**

**Użycie pamięci**

**Zapytania do bazy danych**

**Pliki językowe z błędami**

**Wczytane pliki języka**

**Nieprzetłumaczone frazy języka**