Do wolonatriuszy

Poszukujemy wolontariuszy do prowadzenia na FB tematycznych fanpage. Zgłoszenia ślijcie na adresy z zakładki "Napisz do nas".

Szlak bojowy 27 WDP AK

 

Dołacz do akcji

Logowanie

Idziemy na przeprawę przez Styr. Forsowanie Styru wspaniale i wiernie opisał w swojej książce "Krwawa łuna" Roman Kucharski "Wrzos", ograniczę się więc jedynie do zacytowania fragmentu książki dotyczącego tego epizodu:

*** "Posuwamy się bez zakłóceń i nawet bez przewodników. Na przodzie jest przecież "Zośka", a to jego rodzinne strony. Musi więc znać przynajmniej pierwszy etap marszruty. Może go zapytać? Już nie trzeba. Po godzinie marszu wszystko staje się jasne. Skręcamy w lewo, ku Styrowi. Osiągamy go w Podliściach. Mijamy rozrzucony chutor i schodzimy nad rzekę obok samotnej chałupy. Bez hałasu zjeżdżają dwa wozy taborowe. Ludzi dużo. W trzech kierunkach wychodzą posterunki z erkaemami na pozycje osłonowe, reszta zalega pod płotem, pod drzewami, lub nad samym brzegiem rzeki.

Ktoś z naszych dobrze władający językiem ukraińskim stuka do okna chaty. Po dłuższej chwili wychodzi ubrany w siermięgę chłop. Jestem blisko, słyszę więc wyraźnie pozdrowienie, a potem dialog, w którym głos władczy i rozkazujący domaga się zorganizowania i to w szybkim tempie przeprawy dla tego oddziału "naszych striłciw". Chłop się tłumaczy, że ma tylko jedno nieduże czółno, a jego sąsiadom rybakom i w ogóle w całej okolicy "Wsi czowna Nimci zabrały".

- Oho! - myślę sobie, to nie "Nimci zabrały", tylko samiście pooddawali "rizunom", żeby łatwiej im było grasować po obu stronach rzeki.

Dobre więc i jedno czółno, bo i tak innego wyjścia nie ma. Na zbijanie tratew brak czasu i materiałów, bo nawet zdjęte ze stodół wrota są za lekkie, a zbijanie "na kupę" na nic by się nie zdało. Hałasu by było dużo, a sterowanie utrudnione, bo Styr, chociaż na pozór w tym miejscu leniwy, ma jednak nurt dość wartki.

Jedyne czółno było schowane w stodole. Teraz ktoś je ciągnie koniem. Przyglądam się łodzi i mam ochotę gwizdnąć obliczywszy w myśli oczekujące przeprawy osoby plus ekwipunek. Dzielę to wszystko przez cztery bo tylko tylu ludzi może łódka pomieścić i mnożę przez czas potrzebny na załadowanie, rozładowanie oraz przepłynięcie rzeki tam i z powrotem za pomocą jednego wiosła. W najlepszym razie zajmie to kilkanaście godzin. Na pociechę pozostaje jedynie zapał przewoźnika, który zdjąwszy siermięgę żwawo bierze się do wiosłowania. Jego pośpiech bardzo nam odpowiada. Gdyby się Ukraińcy z sąsiedztwa zorientowali, kto naprawdę przeprawia się przez rzekę, mogli by zaalarmować okolicznym atamanów i w ciągu dwóch godzin ściągnąć nam na kark kilkuset uzbrojonych "stiłciw" po obu stronach rzeki. Lepiej nie myśleć...

Na razie przeprawa idzie sprawnie. W pierwszej kolejności popłynęły obsługi dwóch karabinów maszynowych, aby zająć pozycje osłonowe na tamtym brzegu Styru.

Przewoźnik zwija się, aż miło, przekonany, że przewozi "swoich ludej", choć milczą oni podejrzanie. Ale rozkaz jest wyraźny " rozmawiać tylko w koniecznych wypadkach i wyłącznie w języku ukraińskim, a kto go nie zna dostatecznie dobrze, niech udaje niemowę".

Przewoźnik wciąż nie może się zorientować, ile ludzi pozostaje mu do przewiezienia, bo na brzegu zawsze jest tylko czterech. Reszt oczekuje cierpliwie ukryta w pobliżu.

Po godzinie zjawia się drugie czółno z obsługą w osobie miejscowego Czecha. Okazuje się, iż niezmordowany "Zośka" dopóty szperał po chatach i stodołach dopóki nie znalazł drugiej łodzi i to większej niż ta, która już kursuje przez Styr.

Teraz przeprawa rusza nieco szybciej. Może przed świtem zdążymy tym bardziej, że nasze wozy taborowe z przykrytymi sianem zapasymi żywności pojechały przez Łuck i mamy się z nimi spotkać już na zachodnim brzegu rzeki.

Przejazd przez miasto był nader ryzykowny, ale innego wyjścia nie było, ludzie zaś, którzy się podjęli tego zadania ("Jarema", "Orlik" i inni), też nie nowicjusze.

Czas dłuży się niemiłosiernie, a palić, czy rozmawiać nie wolno. Wreszcie podjeżdżają pojedyńcze wozy taborowe i następuje załadunek amunicji oraz drobnego ekwipunku. Wyprzęgnięte konie rozchodzą się leniwie po okolicy, na co zgorszonym okiem spogląda przewoźnik, ale tylko przez chwilę. Zapewne pociesza się myślą, że przed świtem i tak zdąży je wszystkie połapać, a wozy ściągnąć do swojego obejścia, jako należna zapłata za wielogodzinną, ciężką pracę dla dobra "swojej" armii walczącej z "Lachamy" o "Samostijnuju Ukrainu".

Chłop rzeczywiście stara się, zwłaszcza teraz, przy przewozach towarowych, wykorzystując ładowność czółna do maksimum. Graniczy to z dużym ryzykiem zatonięcia ładunku, gdyż czółno jest tak zapełnione, że jego brzegi, zwłaszcza w środkowej partii ledwie wystają nad powierzchnię wody. Lekki przechył i cała zawartość poszła by na dno.

Przewoźnik ma jednak wprawę rutynowego wioślarza i wreszcie możemy z ulgą odetchnąć, gdyż cały ładunek jest już na drugim brzegu. Poza drużyną ubezpieczeniową nie przeprawili się tylko kawalerzyści, którym trudno się rozstać ze swoimi rumakami i deleberują po cichu nad próbą przeprawienia koni wpław. Nic jednak nie wymyślili. Rozżaleni, a najbardziej Władzio "Błyskawica", z powodu tego karego ogiera, podchodzą do swoich koni, zdejmują skromne, acz wygodne siodła i taszczą je na brzeg.

Jesteśmy już z "Wilkiem" w łódce. Przy odbijaniu Mietek zachwiał się i omal nie wpadł do wody. Zaklął przy tym siarczyście w ojczystym języku. Przewoźnik osłupiał i znieruchomiał, jak człowiek który nieświadomie dotknął przewodu elektrycznego o dużym napięciu. Przestał wiosłować, a prąd zaczął nas znosić w dół rzeki. Wtedy warknął:

- Wiosłuj stary, wiosłuj, bo do Łucka popłyniemy. Dalsze ukrywanie tego, kim naprawdę jesteśmy było bezcelowe. Toteż Mietek przed wyjściem z łódki, wziął łokieć rozdygotanego przewoźnika:

- Teraz to już wiesz, kogo przewoziłeś, ale spróbuj słówko pisnąć to popłyniesz do Morza czarnego jako trup. Za tydzień będziemy tędy wracali i sprawdzimy, czy nie paplałeś. Zrozumiano?

- Tak, panoczku - odpowiada chłop i wraca na drugi brzeg, by przewieźć jeszcze kilka czwórek. Jego ruchy są powolne i ociężałe, jakby mu raptem przybyło wieku, a tęskne i osowiałe spojrzenie kieruje w stronę chaty i wałęsających się koni. Sądzi zapewne, że ostatnia czwórka albo go utopi, albo zabierze ze sobą, co na jedno wychodzi, bo tak czy owak do chaty nie wróci i koni nie połapie.

Nic mu jednak nie groziło, tylko ostatni z wysiadających walnął kolbą w dno czółna tak silnie, że pękła deska i woda z bluzgiem zaczęła wlewać się do środka. Przewoźnik powiosłował śpiesznie, chcąc zdążyć do przeciwległego brzegu. Po drodze obejrzał się jeszcze kilkakroć, aby się przekonać czy nikt do niego nie ma zamiaru strzelać."

***

Czekając cierpliwie na swoją kolejkę do przeprawy poczułem się fatalnie. Zapomniałem, że cały dzień nic nie jadłem i że to właśnie może być powodem mego złego samopoczucia. Widząc siedzącą sanitariuszkę "Halinę" przy swoich bambetlach poskarżyłem się jej na ból brzucha.

"No, cóż kochany, mogę ci zaaplikować łyk gorzałki", zaproponowała wspaniałomyślnie, podając mi manierkę. Pociągnąłem zdrowy łyk samogonu, chciałem ciągnąć jeszcze, gdyż zasmakowała mi niesamowicie, ale "Halina" zdecydowanie odebrała mi manierkę.

"To jest lekarstwo", powiedziała poważnie.

Pragnąłem jeszcze tego rozgrzewającego leku. Podkradłem się do jej "gniazda" i jeszcze ze dwa razy ukradkiem zdrowo pociągnąłem i w efekcie wykończyłem tą manierkę. Poczułem się bosko. Po przeprawie ruszyliśmy intensywnym marszem. Denerwowało mnie, że rozjeżdzały mi się nogi. Zwalałem to na śliskie zelówki. Istotnie były one śliskie, bo nasycone pokostem, ale nie była to jedyna przyczyna wpadania w poślizg.

Spiesząc się, bo prawie już świtało, a znajdowaliśmy się bardzo blisko Łucka, dotarliśmy do wsi Boratyń, zamieszkałej przez Czechów i Ukraińców. Tu udając ukraiński oddział zarekwirowaliśmy konie i sanie. Podszywając się pod Ukraińców nie mogliśmy omijać przy rekwizycji czeskich gospodarzy. Zaszedłem wraz z innymi kolegami do jednej z chat. Rozbudzeni ze snu przerażeni mieszkańcy próbowali uprosić o pozostawienie koni.

"Panowie", błagali, "przyjdzie wiosna, trzeba orać i siać, zabieracie nam konie, jak uprawimy ziemię?"

Podniosłem z ziemi jedno z rozsypanych jabłek i gryzłem go udając obojętność. Trudno było je przełknąć. Któryś z mieszkańców dorwał się do gongu i desperacko zaczął weń tłuc, krzycząc po czesku "alarm, alarm". Jeden z żołnierzy dotarł do niego i nie stosując przemocy wyperswadował mu to hałasowanie.

Niebawem rozsiedliśmy się w saniach i ruszyliśmy w dalszą drogę. Skoro nas było jak podają sławni historycy, około 170, a na pojedyńczych saniach mogło ostatecznie zmieścić się 10 żołnierzy, to nie licząc koni dla zwiadowców musieliśmy zabrać około 34 koni. Niektórzy twierdzą, że po dotarciu do Kupiczowa, zarekwirowane Czechom konie zwrócono, ale ja w to nie bardzo wierzę.

Ciasno, lecz ciepło. Jedziemy komfortowo, nadrabiając stracony czas. Przejeżdżając przez jedną z ukraińskich wsi (podobno Mstyszyn) spotykamy sanie z dwoma uzbrojonymi chłopcami. Jeden z nich ma około 16 lat i jest łącznikiem, drugi 14-sto letni twierdzi że jest tylko furmanem, ale ma przy sobie broń. Rozwożą według wykazu masło dla urlopowiczów UPA. Wiozą je z czeskiej mleczarni w Kniahininku.Zatrzymujemy się w tej wsi. Ukraińscy chłopcy wskazują chaty, do których zobowiązani byli dostarczyć masło. Kilku partyzantów pośpiesznie podchodzi pod wskazany jeden z domów. Podchodzę i ja. Energiczne stukanie do drzwi.

"Chto tam?" (Kto tam?)

"Prywezły masło". (Przywieźliśmy masło) Przez otwarte drzwi wpadają nasi chłopcy. Ktoś krzyczy:

"Switła!" (Swiatła!)

Razem z innymi wchodzę do chaty. Ciepło i zaduch. Jakaś kobieta drżącą ręką zapala lampę. Nieduża izba. Podwójne łóżko zajmuje prawie cały pokój. Jest dwóch dorosłych chłopców, zdrowe byczki, to chyba ci urlopowicze, którym należało się masło.

"Dawaj orużje", krzyczy do nich "Lampart".

"Ne majemo, Bih me szczo ni", zaprzeczają. (Nie mamy jak Boga kocham, że nie). Ktoś z naszych zwraca mi uwagę:

"Nie stój jak ch... na weselu, weź ich na muszkę..."

Oparłem karabin o łóżko. Naprzeciw mnie modląca się z przejęciem staruszka. "Lampart" początkowo straszy mołojca zatkniętym na karabinie bagnetem, później go dźga. Ten krzyczy, łapie rozpaczliwie za karabin, "Lampart znowu uderza. Na zgrzebnej jego koszuli widać ciemną plamę. To chyba krew, uzmysławiam sobie. Drugi z urlopowiczów desperackim skokiem wybija nieduże okno i ląduje po drugiej stronie. Staszek (Sz. S.) podbiega do okna i opierając na futrynie swój dziesięciostrzałowy automat, odddaje dwa strzały. Opuszczam dom. jest mi niedobrze. Siedzę i łapię powietrze. Ktoś woła mnie na sanie. Jedziemy dalej. Podobno w jednej z chat zwiadowcy natrafili na sanitariuszki. Przylali im po parę nahajek.

Jest już jasno. Przy wyrębie oczekujemy na łącznika z Antonówki. Siedzę na ściętym pniu w pobliżu dowódcy pierwszego plutonu podchorążego "Nałęcza". Obok pod strażą siedzi czternastoletni chłopak o którym wspominałem, że furmanił. Drugiego nie ma, chyba go rozstrzelano. Napewno zrobił to "Lampart", domyślam się i chyba słusznie. "Nałęcz" woła chłopca do siebie.

"Jedź do domu i powiedz swoim, że Polskie Wojsko z dziećmi nie walczy..."

"Nareszcie jakiś ludzki akcent w tej makabrycznej historii", pomyślałem z ulgą.

Ruszyliśmy dalej i natknęliśmy się na Niemców, którzy dozorowali więźniów przy wyrębie i załadunku drewna. Wywiązała się strzelanina. Jeden z żandarmów poległ. Sciągnięto z niego obszerny kryty suknem kożuch, z którego korzystał później nasz lekarz. Jeden z pojmanych więźniów, w mundurze policjanta Hilfspolizei nie uciekał przed nami, uważając nas za Ukraińców. Oświadczył, że był aresztowany za przynależność do UPA, i teraz jest szczęśliwy, że spotkał w końcu swoich. Jeśli nie kłamał, to szczęśliwy był chyba do końca życia, które z nienacka przerwała mu kula Sz. S.

Nocą dotarliśmy w pobliże jakiejś wsi i zajęliśmy przestronny opuszczony budynek leśniczówki. Konie ustawiono w zacisznych miejscach, poprzykrywano derkami. W wyziębionym budynku zapalono w piecu i zasłonięto okna. Przez otwarte palenisko migotliwe płomienie oświetlały częściowo izbę. Ze stodoły przynieśliśmy chłodnej, ale pachnącej słomy. Czekając aż się trochę ogrzeje, kolejno gotowaliśmy wodę, przypalali skórki od chleba "na kawę". Łyknąłem trochę tego wrzątku i wyruszam z "Murem" na wartę.

Droga przy leśniczówce po obydwu stronach wysadzona jest dorodnymi świerkami. Gałęzie sięgają prawie ziemi. Stoimy w tym żywopłocie wtopieni w gałęzie. Mimo nocy jest dość jasno, chociaż chmury od czasu do czasu przysłaniają księżyc. Wiatr szumi złowieszczo w gałęziach. Tu w leśniczówce oczekujemy na wozy taborowe podążające przez Łuck. Oprócz zapasu żywności w wozie ukryty jest ckm i amunicja.

"Mur" wierci się niespokojnie w końcu cicho pyta mnie czy postoję parę minut sam, bowiem ma coś pilnego do załatwienia. Zgodziłem się, ukrywając niechęć stania samotnie na posterunku. Odpłynęła senność. Wydaje mi się, że nieobecność "Mura" trwa strasznie długo. Słyszę jakby uderzenie stalowych obręczy kół o zamarznięte grudy. Zamieniam się cały w słuch. Chyba złudzenie. Po chwili dźwięk słyszę bliżej, a jednak zbliża się wóz. Możliwie jak najciszej odbezpieczam karabin. Chmury przesłaniają księżyc i po chwili widzę wóz przed sobą na nim dwie sylwetki. Tak miało być, miał przyjechać tym wozem szef kompanii "Orlik" i szef taborów sierż. "Jarema".

"Stać", podaję komendę po polsku, by oszczędzić naszym stresu.

"Prrr", głos męski zatrzymuje konie.

"Hospodi!", słyszę kobiecy głos.

"Złazić z wozu!"

Chłop zlazł z wozu, ale teraz nie wiem, czy poślizgnął się na wyjeżdżonej drodze, czy próbował uciekać. W każdym bądź razie wykonał jakieś szybkie, wzbudzające podejrzenia ruchy. Strzeliłem z biodra. Chłop przewrócił się jęcząc. Kobieta zaczęła zawodzić o swoich dzieciach, do których wraca od lekarza. Przybiegli zaalarmowani strzałem żołnierze. Zjawił się i "Mur". Złożyłem zgodny z prawdą meldunek. Nie było komentarzy. Nie stałem już na warcie, ktoś mnie zmienił.

Usnąłem dopiero nad ranem. Gdy obudzono mnie, wszyscy już byli w saniach. Rozglądałem się, gdzieby tu się dosiąść, ale nie starczyło mi śmiałości wepchnąć się na siłę. Wydawało mi się, że koledzy patrzą na mnie jak na raroga. Zlustrowałem po kolei wszystkie sanie. Nikt nie kwapił się do zrobienia mi miejsca. Z tyłu do ostatnich sań uwiązana była para koni. Nie trudno było domyśleć się czyje to były konie. Ktoś złośliwie usłużny podsadzał mnie na konia. Koń grzał, ale trudno było długo na nim usiedzieć. Grzbiet jego jak piła wrzynał się w moje ciało.

Wszystkie konie wypoczęte. Tempo marszu szybkie. Zdaję sobie sprawę, że nie zdążę zeskoczyć z konia i dogonić sanie. Ośmieszę się próbując takiej sztuki. Muszę cierpieć i czekać na jakiś postój. Narazie od czasu do czasu przesiadam się w biegu na równolegle idącego drugiego konia. Wydaje mi się, że na tym "drugim" będzie mniej boleśnie. Nie pomagało siedzenie "po damsku". Byłem już u kresu wytrzymałości, gdy zatrzymaliśmy się na krótki postój. Zwiadowcy gdzieś pognali. Bractwo pozłaziło z sań rozprostować nogi. Skorzystałem z okazji i zająłem miejsce na saniach naszej drużyny. Staliśmy dość długo. Mieszkańców najbliższej chaty widocznie zaniepokoił ten nasz postój i jedna z kobiet wyszła do nas pytając czego chcemy. Ktoś z naszych po ukraińsku uspokoił ją i kazał nie wychodzić więcej z domu.

Na parę godzin zatrzymujemy się w jakiejś samotnej, stojącej na odludziu chacie. Dom jest pusty, ogołocony z mebli, na ścianie wisi obraz Matki Boskiej. Wygląda na to, że mieszkali tu katolicy, czyli Polacy. Jedynym mieszkańcem jest teraz stary, ale czerstwy dziadzio. Sądzimy, że to Polak ale rozmawiamy z nim po ukraińsku. Tak będzie lepiej. Zdajemy sobie przy tym sprawę z tego, ile nerwów kosztuje staruszka rozmowa z rizunami.

Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej, ciasno usadowieni w saniach. Czuję potworne zmęczenie, a ponadto jestem cały obolały po niefortunnej jeździe na oklep. Zapadam w jakiś półsen. Tuż przed świtem elektryzuje nas wiadomość podana w pośpiechu przez przejeżdżającego zwiadowcę. Za chwilę wyprzedzą nas sanie z banderowcami. Dogoniła nasz oddział jakaś ukraińska "władza". Zwiadowcy przetrzymują ich chwilowo, żebyśmy mieli czas na przygotowanie się do przyjęcia "delegacji".

Po chwili wyprzedziły nas zaprzężone w dorodne konie, ozdobne sanie. Siedziało w nich, łącznie z rosłym, odzianym w krótki wyszywany kożuszek czterech uzbrojonych mężczyzn. Szczególną uwagę przyciągał ubrany w polski oficerski płaszcz, brodaty, równie wysoki mężczyzna. Czuło się że z pośród przybyłych ten jest najważniejszy. Istotnie tak było.

Por. "Olgierd" wyszedł w otoczeniu kilku żołnierzy, na powitanie gości. Z fasonem nadjechały sanie. Banderowcy, z wyjątkiem powożącego zeszli z sań. Załoga naszych sań i następnych bez pośpiechu odcieła Ukraińcom odwrót. Brodacz z asystą podszedł do "Olgierda" pozdrowił go obowiązującym w UPA "Sława Ukraini" i wyciągając na powitanie rękę oczekiwał też wyciągniętej dłoni. Jak grom z jasnego nieba padły polskie słowa:

"Brać ich".

Banderowców błyskawicznie obezwładniono. Nie obeszło się bez kilku uderzeń kolbami. Powiązani i bladzi z przerażenia nieruchomo leżeli na saniach. Wiedzieli doskonale jakich zbrodni dopuszczali się ukraińscy nacjonaliści, nie mogli więc mieć złudzeń co do swego losu.

Ktoś ściągnął furmanowi buty, a kpr. "Żbik" korzystając z tego, z nieukrywaną radością uderzył rozzutego kilkakrotnie wyciorem po piętach.

Powoli zbliżaliśmy się do dużej, budzącej się ze snu ukraińskiej wsi. "Lampart" jako zwiadowca szalał na swoim niedawno uzyskanym koniu wzdłuż osi przejazdu naszej kolumny. Wpadł do pobliskiej pojedyńczej zagrody i tu niewiadomo dlaczego zastrzelił starego chłopa oporządzającego bydło. Następnie wyprzedzając kolumnę pognał do pierwszej chaty, położonej jak strażnica z prawej strony drogi. Zeskoczył z konia i począł strzelać przez okna, do jak się później okazało, obsady wartowni. Ze znajdujących się na czole kolumny sań, żołnierze samorzutnie pośpieszyli mu z pomocą. Po chwili "Lampart" padł ugodzony celnym strzałem. Upowcy wycofali się na strych skąd skutecznie razili atakujących żołnierzy. Już w pierwszych minutach walki pod wartownią poległo czterech naszych żołnierzy, a dwóch zostało rannych. Korzystając z powstałego zamieszania, jeden z poprzednio pojmanych upowców usiłował uciec. Biegnąc zakosami udało mu się oddalić od drogi ze sto metrów. Wyglądało, że zwalił go z nóg celny strzał któregoś żołnierza z eskorty, ale kto wie co stało się naprawdę. Może padł udając zabitego? Nikt tego nie miał czasu sprawdzać, bowiem rozgorzała zawzięta walka o kilka pierwszych budynków.

Dach pokrytej blachą wartowni ostrzeliwały zawzięcie dwa, albo trzy karabiny maszynowe. We trójkę znaleźliśmy się przy samej ścianie szczytowej wartowni. Odskoczenie od niej było połączone z ryzykiem, gdyż wystarczyło odsunąć się od ściany o metr, by znaleźć się w polu widzenia i rażenia broniących się ze strychu striłciw. W lewo, w kierunku krzaków biegł w bieliźnie boso, jakiś mężczyzna. Prawdopodobnie został zauważomy przez naszych przeciwników. Otworzyły się drzwiczki na strychu i wychylona w jego kierunku rozczochrana, w zgrzebnej koszuli postać krzyczała:

"Druże, chto ce je moskali, nimci, czy lachi, a może swoi?" (Kolego, co to za jedni,? Rosjanie, Niemcy, czy Polacy, a może swoi?). Podchr. "Gabriel" wycelował w wysuniętą postać pepeszę, puścił serię. Ciało osunęło się nieco i zostało wciągnięte do środka. Ze strychu dolatuje wyraźny głos:

"Druże, uże odyn trup". (Kolego, już jeden trup).

Z trudem podpalono chatę. Płomienie szybko objęły cały dom. Na strychu rozległo się jeszcze parę strzałów. Prawdopodobnie były to strzały samobójcze. Zapłonęły sąsiednie domy. Huczące, buzujące płomienie i trzask pękających belek nie potrafił zagłuszyć krzyku i płaczu przerażonych kobiet i dzieci. Ktoś z naszych zaczął krzyczeć, by kobiety i dzieci opuściły płonące domy. Nikt nie wyszedł, albo było już za późno, albo banderowcy nie pozwolili, pozostanie to już wieczną tajemnicą. Z następnych domów wyciągnięto kilku młodych mężczyzn ubranych w bure sowieckie szynele. Podobno banderowcy. Opuszczając miejsce walki mijałem ich leżące w rowie zwłoki.

Idziemy przez wieś "gęsiego" po obydwu stronach drogi, trzymając broń w pogotowiu. Nikt nas nie zaczepia, nikt już nie strzela. Mieszkańców ogarnęła panika. Ładują swój dobytek na sanie lub furmanki starając się uciec w lewo, w kierunku Stochodu. Widząc zbliżających się, niektórzy przyśpieszają tempo ucieczki. Któryś z chłopów tak energicznie zakręcał, że wywrócił sanie, teraz stoi bezradnie. Wielu rezygnuje z ucieczki. Idziemy w milczeniu. Wieś podobno nazywa się Witonież. Przy końcu kolumny jadą sanie z przykrytymi zwłokami poległych kolegów, no i sanie z pojmanymi przed Witonieżem jeńcami. Zagłębiamy się w las. Tu zgubiliśmy "towarzyszący" nam z daleka oddział ukraiński, który widocznie czuł się za słaby i nie odważył się na zaatakowanie nas.

Przeżywamy gorycz straty kolegów. Jesteśmy zgodni, że samowola "Lamparta" mogła mieć decydujący wpływ na przebieg wydarzeń. Sam strzał w pobliżu wsi prawdopodobnie zaalarmował strażnicę. Późniejszy samotny atak dopełnił reszty. W tych terenach banderowcy czuli się bezpiecznie i nie zachowywali specjalnych środków ostrożności. Wyglądało na to, że można było z powodzeniem przejść bez strzału obok strażnicy ewent. później tylne ubezpieczenie zlikwidowałoby załogę.

Docieramy do zagubionej wśród lasów polskiej wsi Dąbrowa. Jest tu dobrze zorganizowana samoobrona. Cieszą się wszyscy z naszego przybycie, bowiem banderowcy zapowiadali, że sprawią im krwawe święta, a nasze starcie w Witomierzu, na pewno wzmoże chęć rewanżu. Niestety, po krótkim odpoczynku opuszczamy gościnną wieś. Nie wieziemy ze sobą pojmanego "języka". Zamknięci w piwinicy zginęli od rezuńskiej brzytwy. Prawdopodobnie sotnyk dysponował dobrze schowną brzytwą i poderżnął nią gardła swoim kolegom a na końcu sobie. Konając jeszcze próbował skaleczyć wartownika, który zaintrygowany dobiegającym go charczeniem, usiłował sprawdzić co się dzieje. Brzytwa była nietypowa, szeroka, wykonana z kory. Podobno takimi brzytwami torturowano Polaków. Zastanawialiśmy się nad tym postępkiem. Na pewno wymagał wielkiej determinacji, ale czy spowodowany był bohaterstwem, czy też strachem przed odpowiedzialnością za popełnione zbrodnie?

Idziemy teraz na umówione spotkanie z oddziałem "Jastrzębia". Mijamy przydrożne drzewo, na którego konarze kołysze się wisielec. Zgrzebna, samodziałowa bielizna, bose stopy, związane z tyłu ręce. Trudno określić Polak to czy Ukrainiec. Docieramy do skrzyżowania dróg, na której w karnym dwuszeregu czeka na nas kompania "Jastrzębia". Ustawiamy się naprzeciwko. Kompania "gospodarzy terenu" prezentuje się dobrze. Dysponują pokaźną ilością broni maszynowej. Jak się później zorientowałem podobnie pozytywne wrażenie wywarła nasza kompania. Pierwszy w naszym szeregu stoi kpr. "Żbik". Do bagnetu przytwierdzony ma granatowy proporczyk z literami na jednej stronie P.O.P. (Polski Oddział Partyzancki) i wyhaftowanym kryptonimem "Łuna" z drugiej strony. Widząc kpr. "Żbika" z proporcem na czele oddziału "Mur" mruczy z niezadowoleniem:

"Ten konus zawsze musi się wepchać..."

Istotnie kpr. "Żbik" jest niski i kontrastuje z sąsiadującymi z nim w szeregu rosłymi kolegami. Na pewno "Mur" ma rację, bardziej pasowałby on na to miejsce.

Zauważam, że "Mur" w ogóle krytycznie ocenia postępowanie "Żbika". Miałem rację, konflikt narastał, nie zabierałem jednak głosu. Byłem zbyt "świeży". Zresztą nie chciałem narażać się "Żbikowi", czując się zobowiązany za przywiezienie mnie do partyzantki.

Po krótkim oficjalnym przywitaniu, zmieszały się nasze oddziały, pogadaliśmy z chłopakami "Jastrzębia". Rozmowy te wyjaśniły mi w pewnym sensie, nurtujący mnie od pewnego czasu problem, zaszczepiony jeszcze przez oficjalną propagandę. Otóż w Łucku swego czasu porozlepiano afisze na których przedstawiono Stalina wypuszczającego na smyczy za wschodniej granicy trzy psy. Jeden z nich czerwony w bolszewickiej czapce (budionnówce) z napisem na obroży "grabi nagrablennoje" (rabuj zrabowane) przytrzymywany był na smyczy w rejonie Sarn, drugi z tryzubami z napisem "riż Lachiw da Nimciw" (rżnij Polaków i Niemców) grasował w pobliżu Łucka, natomiast trzeci pies (biały) w polskiej rogatywce z orzełkiem urzędował koło Kowla. Na obroży tego ostatniego widniał napis: "Polska od morza do morza". Istotnie przybyliśmy na koncentrację w rejonie Kowla.

 

Fragment ; Wspomnienia grudzień 1943 - maj 1945  Część I Autor Olgierd Kowalski

Wstawił; Bogusław Szarwiło

Kresowy Serwis Informacyjny

Serwis o Wołyniu

Serwis o Kresach

Polecane filmy

Wieczna Chwała Bohaterom

PAMIĘTAJ PAMIETAĆ

Zostań sponsorem serwisu

poprzez zamieszczenie w TYM miejscu swojej reklamy.

Zamówienie banneru reklamowego kliknij TU

Statystyki

**Użytkowników:**
6
**Artykułów:**
509
**Odsłon artykułów:**
4462062

**Odwiedza nas **276 gości** oraz **0 użytkowników**.**

 
Copyright © 2004 r. 27 WDP AK
Wykonano w Agencji Reklamowej Bartexpo

**Konsola diagnostyczna Joomla!**

**Sesja**

**Informacje o wydajności**

**Użycie pamięci**

**Zapytania do bazy danych**

**Pliki językowe z błędami**

**Wczytane pliki języka**

**Nieprzetłumaczone frazy języka**